Wyprawa rowerowa do Szwajcarii – dzień 24

10 sierpnia 2017

Dystans: 104 km

Prędzej czy późnej, zawsze nastąpi koniec. Ostatni dzień nie zapowiadał się jakoś specjalnie przygodowo. Do granicy było całkiem blisko, a stamtąd planowałem jechać już pociągiem do domu. Gospodarze wstali rano, co jak zawsze było mi bardzo na rękę. Mogłem się spokojnie z nimi zjeść śniadanie, pożegnać się i zaprosić w swoje rejony. W końcu blisko.

Wyjazd z Berlina nie był bezproblemowy. Dopóki jechałem ścieżkami było okej, ale wkrótce wylądowałem w leśnych gęstwinach, a tam nie było już wygodnych tras tylko błocko. Musiałem więc uważać żeby nie ugrzęznąć na dobre. Najgorzej jednak zrobiło się gdy trasa zaczęła biec przez łąki – tam oprócz błota i kałuż droga często była porośnięta wysokimi chaszczami. A przecież jechałem drogą św. Jakuba, więc miałem nadzieję że szlak będzie w nieco lepszy stanie. Tak to nawet pieszo byłoby trudno. Byłem jednak zdeterminowany i mimo wszystko tempo miałem całkiem dobre.

Im bliżej granicy tym jednak robiło się przyjemniej. Ruch był niewielki więc zjechałem na asfalt, którym dojechałem aż do Frankfurtu nad Odrą. Nigdy przedtem w nim nie byłem. Po wcześniejszych wizytach w Goerlitz, spodziewałem się kolejnego wyludnionego miasta-widma, ale jak się okazało nie było aż tak źle. Owszem nie zabrakło kilku malowniczych pustostanów, ale większość nie sprawiała wrażenia opuszczonych. Dobre wrażenie robił też symbol miasta – Oderturm, najwyższy wieżowiec w okolicy (88,95 m). Starówka nie była taka ładna, ale miała swój urok i dużo kolorów. Podobały mi się też liczne fontanny. Dość ekscentryczne nawet bym powiedział. Zupełnie inne od tego co przyzwyczaiłem się w innych częściach Niemiec.

W końcu przekroczyłem most nad Odrą i po prawie czterech tygodniach rozłąki wróciłem do ojczyzny. Początkowo chciałem wsiąść do pociągu już w Słubicach, jednak było jeszcze wcześnie więc dojechałem do Rzepina. Nie było tu już za bardzo co zwiedzać, po prostu przemknąłem trasę jak najszybciej. Pociąg dojechał bez opóźnień. Czekała mnie jeszcze przesiadka w Zielonej Górze, a do Głogowa dotarłem krótko przed północą. Początkowo nawet żałowałem że nie docisnąłem do końca trasy rowerem, ale ulewa jaka rozpętała się wieczorem, upewniła mnie o słuszności decyzji.

Z wycieczki wróciłem zadowolony. Nie była może rekordowa w żadnym zakresie, ale pokonanie o własnych siłach dwóch i pół tysięcy kilometrów daje dużą satysfakcje. Chociaż nie, jeden rekord pobiłem – odwiedziłem za jednym zamachem aż osiem państw. Czechy, Austria, Niemcy, Liechtenstein, Szwajcaria, Francja, Luksemburg i Belgia. Tego rekordu już chyba nie pobiję, chyba że wybiorę się na Bałkany. Może kiedyś.

Początkowo trochę żałowałem że odpuściłem dłuższy pobyt w Belgii, ale gdybym został jeszcze te parę dni to pewnie dopadłby mnie w trasie ten straszny huragan, podczas którego zginęło kilku harcerzy w Suszku (Zaledwie dwa dni po moim powrocie do domu). Miałbym wtedy ewidentnie przerąbane. Poznałem za to świetnych, gościnnych ludzi. Nie miałem żadnych przykrych incydentów, w stylu prób kradzieży czy napaści. Z kolei awaria roweru choć poważna, to dzięki bezinteresownej pomocy przypadkowych ludzi, została szybko naprawiona. Pogoda była w kratkę, ale generalnie na plus. Schudłem też kilkanaście kilogramów. Niedosyt zawsze jakiś pozostaje, ale będzie on tylko inspiracją do kolejnych wyjazdów. O których mam nadzieję będę miał jeszcze okazję napisać…


Booking.com