5-6 sierpnia 2017
Dystans: 266 km (131 + 135 km)
Dzień zacząłem wcześnie bo robiło się paskudnie. Zdążyłem zwinąć namiot tuż przed ulewą. Nie była to najmocniejsza ulewa jaką napotkałem, ale trwała niemiłosiernie długo. Nie było sensu czekać aż przestanie, więc posłusznie moknąc, wtoczyłem się na asfalt i ruszyłem do Dortmundu. Szybko przemokłem do suchej nitki, ale też i przestałem się tym przejmować. Bardziej musiałem martwić się o drogę, bo przy takich opadach było zwyczajnie niebezpiecznie. Tym bardziej że ścieżek rowerowych prawie tu nie było więc musiałem jechać drogami.
Nie porobiłem zdjęć, bo przy takiej wilgotności nie było nawet jak wyjąć aparatu, ale w gruncie rzeczy nie było na czym oka zawiesić. Okolica delikatnie mówiąc nie należała do urodziwych. Po drodze zastanawiałem się tylko czy Nadrenia rzeczywiście jest taka brzydka, czy może tylko mam pecha do pogody. Pod koniec dnia stwierdziłem że jedno i drugie. Niechętnie wrócę tu znowu, zwłaszcza do Zagłębia Ruhry. Przynajmniej od tej strony mogłem być zadowolony.
Moje narzekanie przerwało niespodziewana poprawa pogody. Dalej było zimno jak ciul, ale przestało padać i już nie wróciło. Mogłem przynajmniej trochę wyschnąć. W końcu też opuściłem zagłębie Ruhry i moja trauma dobiegła końca. Nie szukałem już campingu – wziąłem stancję. Co ciekawe było niewiele drożej, a mogłem pospać w łóżku i wziąć prysznic bez dodatkowych opłat. Jak tak dalej pójdzie to chyba całkiem zrezygnuję ze spania pod namiotem bo się przestaje to opłacać. Mimo kiepskiej aury wycisnąłem całkiem niezły dystans.
Kolejny dzień był już całkiem przyjemny. Zrobiło się też ciepło. Jechało się szybko łatwo i przyjemnie. Nawet zrobiło się ciekawie – trafiłem na Bramę Westfalską, czyli wąski przesmyk między dwoma pasmami wzgórz i przez który wkroczyłem do Dolnej Saksonii. Mogłem wreszcie wyciągnąć z sakwy aparat. Niestety znajdujący się na niej monument był w remoncie. Dalej droga biegła wzdłuż kanałów. Raz po jednej – raz po drugiej stronie. Niby fajnie bo nie da się zabłądzić, ale podobnie jak we Francji, szybko powiało nudą. Jedynym urozmaiceniem były sunące się po wodzie barki. Jedna nawet była z Polski. Załoga pomachała mi przez chwilę, ale niestety płynęli dużo wolniej niż ja jechałem więc szybko straciliśmy kontakt wzrokowy. I tak snułem się przez kolejne kilkadziesiąt kilometrów.
Dotarłem do Hanoweru, gdzie początkowo chciałem coś pozwiedzać, jednak z braku noclegu musiałem szybko jechać dalej. Niemniej przejechałem przez całe miasto i to nawet całkiem sprawnie – podobały mi się zwłaszcza świetne ścieżki rowerowe w ogromnym parku. Będę musiał tu kiedyś wrócić i nadrobić zaległości, bo w przeciwieństwie do reszty okolicy jest tu sporo miejsc wartych uwagi. Dojazd też prościutki nie ważne autem, pociągiem czy rowerem.
Mimo wcześniejszych obiekcji zdecydowałem się wybrać na kolejny camping – pogoda była zbyt ładna by burzyć ducha surwiwalu. Choćby malutkiego. Pierwsza próba zakończyła się jednak niepowodzeniem – camping okazał się prywatnym klubem i musiałem drałować jeszcze 20 parę km do następnego. Tyle dobrze że portier pokazał mi drogę.
Camping znów okazał się być drogi i badziewny. Zamiast płacić za prysznic wykąpałem się w jeziorze. O dziwo jednak przynajmniej piwo mieli tanie i dobre. Wypiłem tylko jedno, bo rano znów ruszałem w drogę. Postanowiłem się więc nie denerwować, tylko zrelaksować choćby odrobinę. W końcu to wakacje.
Booking.com