20 lipca 2017
Dystans: 115 km
Skończyły się żarty. Po kilku leniwych dniach, nareszcie udało mi się ruszyć z kopyta. Wstałem bladym świtem, rozmasowałem obolałe gnaty, zwinąłem namiot i resztę fantów do sakw, wskoczyłem na siodło i wesoło ruszyłem w drogę. Pogoda była piękna, może trochę zbyt gorąco, ale przynajmniej nie wiało. Teren był zalesiony więc cienia nie brakowało. Trasa biegła dalej wzdłuż Wełtawy i była bardzo malownicza, co jakiś czas zatrzymywałem się by zrobić nowe zdjęcie. Dopiero przy granicy zrobiło się nieco monotonnie, ale za to stromo…
Podjazd był dość ciężki, w końcu wspiąłem się na wysokość około 800 m.n.m.p. Niby niedużo, ale jadąc z tobołami daje nieco w kość. Potem pokonałem całkiem malowniczy płaskowyż i niedługo potem zaczęła się ostra jazda w dół. Niby przestudiowałem wykresy itp., ale takiej stromizny się nie spodziewałem; a przecież to jeszcze nie Alpy… Z trudem panowałem nad rowerem, a przy ostrych zakrętach równie ostro hamowałem, piłując niemiłosiernie klocki (z tarczówkami byłoby pewnie łatwiej, ale niestety nie mogę ich zamontować na moim Pegasusie z przyczyn technicznych) i zatrzymując się na każdej możliwej zatoczce autobusowej. W końcu z duszą na ramieniu (w sumie ponad 500 metrów poniżej) wylądowałem nad Dunajem.
Konkretnie w miejscowości Linz – największej miejscowości w Austrii jaką miałem okazję odwiedzić. Miasto całkiem przyjemnie łączy tradycję (piękna starówka z katedrą i kolumną morową, a do tego zamek) oraz nowoczesność (Muzeum Sztuki Lentos oraz Ars Elektronika Center). Niestety nie zdecydowałem się na dokładne zwiedzanie miasta. Zrobiłem tylko powierzchowną rundkę, zjadłem obiad i zrobiłem parę zdjęć. Chciałem bowiem korzystając z ładnej pogody przejechać się trochę rowerowym szlakiem wzdłuż Dunaju, o którym wiele słyszałem, a nigdy nie miałem okazji.
Pomysł był dobry bo szlak był dobrze przygotowany, ścieżki rowerowe – znakomite, a widoki – przepiękne. Przy idealnej pogodzie wycieczka była po prostu świetnym doświadczeniem. Ani się obejrzałem, a na liczniku przeminęło 100 kilometrów. I pomyśleć, martwiłem się o spadek formy. Niestety pogoda spłatała mi figla który mógł mnie sporo kosztować gdybym zabawił dłużej w Linzu, przez co dziś, nie żałuję że mimo wszystko nie zostałem tam dłużej. Na horyzoncie pojawiła się bardzo czarna chmura i bardzo szybko zaczęła zbliżać się w moją stronę. Mając za sobą duże doświadczenie w terenie z burzami, wiedziałem że będzie srogo, więc ile sił w nogach gnałem do Grieskirchen – miejscowości w której miałem umówiony przez internet nocleg. Kiedy dotarłem do miasta, niebo było już zupełnie czarne, więc nie szukając już domu gospodarzy, schroniłem się w pobliskim dworcu kolejowym. To był dobry pomysł bo chwilę potem rozpętało się piekło. Burza w mojej skali miała mocne 9/10. Woda lała się z nieba pod takim ciśnieniem że łamało gałęzie, a nawet całe drzewa. Ulice szybko zamieniły się w rwące potoki. Gdyby tak złapało mnie w polu, miałbym przerąbane. Tymczasem udało mi się nawiązać kontakt z gospodarzem, który nawet przyjechał po mnie samochodem. Nie był w stanie zabrać mnie z rowerem, więc tylko dałem mu bagaże, a sam z trudem dałem nura w przestrzeń. W kilka sekund byłem już przemoknięty na wylot. Do celu miałem raptem dwa kilometry, ale przy takim oporze materii z trudem byłem w stanie się poruszać. Na szczęście pioruny już nie waliły. Minęło prawia pół godziny nim odnalazłem właściwy dom. Wichura, jak się okazało zniszczyła mu ścienną winorośl. Resztę wieczoru spędziłem więc na suszeniu tego co miałem na sobie oraz kolacji i pogawędce z sympatycznymi autochtonami. Niemiecki znam bardzo słabo, ale po dało radę całkiem sensownie pogadać po angielsku. Miło było po tak szalonym dniu położyć się spać w łóżku i pod dachem. Zwłaszcza, że lało całą noc…
Booking.com