W sierpniu 2015 roku wybraliśmy się z kilkorgiem znajomych do Rumunii. Naszym celem był Retezat, jedne z najwyższych gór tego kraju oraz sąsiednie Godeanu. Planowaliśmy przejście całej głównej grani i dłuższe pozostanie w najwyższych partiach w okolicach jeziorka Bucura. Ale jak to zwykle z planami bywa, one sobie a rzeczywistość sobie.
Jeszcze w dzień wyjazdu panowała piękna, słoneczna pogoda. Dojechaliśmy do węgierskiego Sarospataku, gdzie zanocowaliśmy na kempingu i po upalnej nocy ruszyliśmy w stronę rumuńskiej granicy. Problemy zaczęły się wczesnym popołudniem. Nadeszły chmury z silnym wiatrem, zaczęło grzmieć. Dość niespodziewane załamanie pogody. Co więcej prognozy zaczęły pokazywać, że potrwa około 2-3 dni. Na szybko więc zmieniliśmy plany i skierowaliśmy się w góry Apusenia, a konkretnie na płaskowyż Padis. To piękne, krasowe tereny leżące na południowy- zachód od miast Kluż i Turda. Tu też prognozy nie były najlepsze, ale można było wjechać dość daleko w góry samochodem, co dawało większe pole do wycofania się, gdyby pogoda była naprawdę zła.
Pierwszy dzień w górach, pochmurny i mglisty, z padającą co jakiś czas mżawką poświęciliśmy na penetrację płaskowyżu. Zeszliśmy do potężnego ponoru Cetatea Ponorului. Udało nam się wejść do jaskini z podziemną rzeką. Jednak popołudniu okazało się, że pogoda jest coraz gorsza. Z nadzieję, że dalej na południu będzie lepiej zwinęliśmy manatki i po obiedzie ruszyliśmy w stronę Retezatu. Po noclegu na przydrożnym kempingu wjechaliśmy do kotliny Hateg. Pierwotny plan wejścia w góry i przejścia głównego grzbietu był już nieaktualny, szukaliśmy więc miejsca, gdzie moglibyśmy wjechać głębiej w góry i założyć bazę wypadową. Okazało się, że jest to możliwe. Wypatrzyliśmy drogę nad sztucznym jeziorem Gura Apelor, na zachodnich obrzeżach Retezatu. Wiodła on aż do Poiana Peleagi, w sam środek gór. Obok zaznaczony był znaczek kempingu. Tego nam było trzeba.
Główna droga, z której zjechaliśmy za miastem Hateg robiła się coraz węższa i bardziej zniszczona. Minęliśmy kilka wiosek i niedługo byliśmy nad jeziorem. Za nim, na bramkach wjazdowych do parku narodowego kupiliśmy bilety i zapłaciliśmy za wjazd i szutrową, dziurawą drogą zaczęliśmy podjazd na Poiana Peleagi. Był już wczesny wieczór kiedy rozbijaliśmy się na kempingu. Nadziei na przejaśnienia nie było widać i w dość kwaśnych humorach poszliśmy spać.
Gdy rano wyjrzeliśmy z namiotów, po chmurach nie było ani śladu. Nad nami było czyste niebo. To trzeba było wykorzystać. Szybkie śniadanie i w góry. Naszym celem był najwyższy szczyt Retezatu, Vf. Peleaga o wysokości 2509 m n.p.m. Sprawnie podeszliśmy nad malownicze jeziorko Bucura, gdzie znajduje się kolejne pole kempingowe i ruszyliśmy w górę. Pogoda nie była jednak aż tak piękna jak nam się wydawało. Co chwila nadciągały ławice mgły, które jednak dodawały tylko uroku górskim krajobrazom. Retezat jest dość łagodny, w dolinach znajduje się tu wiele stawów i jezior. Przewalające się przez grzbiety chmury były pięknym widowiskiem. Wejście na Peleagę poszło nam szybko i ruszyliśmy w stronę nieco niższej Papusy. Zataczając wielki łuk przez piękne wysokogórskie łąki wróciliśmy wieczorem do namiotów. Z nadzieją na piękny, kolejny dzień bo chmury zdawały się już całkiem ustępować.
Nic bardziej mylnego. Rano obudziło nas walenie deszczu o namioty. Mgła siedziała nisko. Nie było sensu iść nigdzie wyżej. Poszliśmy więc na wycieczkę do znajdującego się po drugiej stronie grzbietu schroniska. Obiad był największą atrakcją tego dnia. Kolejny wydawał się być lepszy. Mgła jakby się rozwiewała, nie padało. Daliśmy więc szansę szczytom Bucura I i Bucura II, które łączy wąska i stroma grań. Pokonywaliśmy je w kompletnej mgle, z widocznością nie większą niż kilkadziesiąt metrów (a często nawet mniej). Schodząc do bazy uznaliśmy, że chyba już czas pożegnać Retezat i następnego dnia przenieść się w Godeanu.
Jeszcze tego samego popołudnia zjechaliśmy w okolice jeziora, przenocowaliśmy przy opuszczonym schronisku, wokół którego pełno było ostrzeżeń o niedźwiedziach. Rankiem część grupy ruszyła w drogę do Polski. Pozostało nas sześcioro. Weszliśmy w Godeanu. We mgle i mżawce wspinaliśmy się płajami w stronę trawiastego grzbietu. Spotkani po drodze pasterze powiedzieli nam mieszanymi słowiańsko- rumuńskimi słowami o nieoznaczonym na mapie schronie turystycznym. Znaleźliśmy go według ich wskazówek. To było prawdziwe wybawienie. Piec! Można było się wysuszyć. Nocleg pod dachem, ciepło, nie leje się na głowę. I hit tego dnia – panele słoneczne na dachu a w ścianie ładowarka samochodowa do komórek. Wieczorem zapukał pasterz, przyniósł 3 komórki, na migi poprosił o podpięcie. Cywilizacją dociera nawet na połoniny 🙂
Ranek znów dawał nadzieję na lepszą pogodę, mgły się podnosiły. Wyszłam przed budynek żeby zrobić kilka zdjęć. Szłam po lekko nachylonej łące, gdy nagle noga podjechała mi na śliskim kamieniu, próbowałam podeprzeć się lewą ręką, ale usłyszałam tylko trzask. I tak zakończył się dla mnie wyjazd. Złamany nadgarstek. Salvamont zwiózł mnie do szpitala w Hunedoarze, skąd wróciłam do Polski. Reszta grupy w ciągu kolejnych 4 dni przeszła Godeanu i weszła na trochę w połoninne góry Vulcan. Pogoda zrobiła się dopiero ostatniego dnia.