Kilka napotkanych w Mestii osób powiedziało nam, że ostatni dzień czterodniowego trekkingu z Mestii do Uszguli to marsz wzdłuż drogi, po której jeżdżą samochody. Postanowiliśmy wobec tego nieco zmodyfikować swój plan i ten ostatni odcinek przejechać. Chwilę po zachodzie słońca dotarliśmy do miejscowości Davberi i, zażywszy po piwie, postanowiliśmy złapać stopa do Uszguli. Było to cokolwiek zuchwałe przedsięwzięcie ze względu na późną porę, a także fakt, że drogą tą jeżdżą prawie wyłącznie taksówki z turystami. Usiedliśmy przy drodze z drugim piwem w ręce i stwierdziliśmy, że jeśli nic nie nadjedzie, to po prostu rozbijemy się tutaj.
Otwarcie piwa podczas łapania stopa to jedna z prowokacji prawa Murphy’ego: generalnie chcesz, żeby na drodze pojawił się samochód i się dla Ciebie zatrzymał, ale może niekoniecznie wtedy, kiedy akurat zacząłeś browara – w końcu kierowca może nie chcieć zabrać autostopowiczów z piwem w ręku, jeszcze zaleją mu kanapę albo co. Prowokacja poskutkowała: po kilku minutach zatrzymał się niewielki bus, a ponieważ jesteśmy w Gruzji, to nikomu spożycie w pojeździe nie przeszkadza. Dogadaliśmy się co do ceny podwózki do Uszguli (ułamek tego, co normalnie płacą turyści; chłopaki widocznie zjeżdżali już na bazę) i ruszyliśmy.
Zaczęło się już ściemniać, kierowca i jego towarzysz byli bardzo towarzyscy, a my z każdą minutą coraz płynniej mówiliśmy po rosyjsku. Z czyichś ust w którymś momencie padło słowo-klucz: „czacza”. Nie, czaczy nie mieli, ale mieli koniak domowej roboty (po naszemu: bimber) i zaczęli nas nim częstować. Za szklanki posłużyła nam przecięta w pół butelka po półlitrowej coca-coli. Do Uszguli dojechaliśmy grubo po zmroku, ale jeszcze w drodze ustaliliśmy, że rodzice naszego kierowcy mają pokoje gościnne i tam będziemy dziś nocować.
Ranek nie należał do łatwych, ale przynajmniej o śniadanie nie musieliśmy się martwić: gospodarze w cenie noclegu oferowali nielimitowane gorące chaczapuri. Nie wiem, czy komukolwiek udało się spędzić w Gruzji więcej niż trzy dni i nie zostać przez Gruzinów upitym. Jeżeli tak, to serdecznie gratuluję.
Na szczęście w górach nie ma kaca (naciągana teoria, ale karmimy się nią jak placebo), a Uszguli jest absolutnie wyjątkową wsią. Gruzini mówią o niej, że jest to najwyżej położona stale zamieszkała osada w Europie (tak, mnie też uczono, że Europa kończy się na północnych stokach Kaukazu, ale kto Gruzinom zabroni tak mówić). Naszpikowana jest kamiennymi wieżami, pomiędzy którymi wiją się labirynty nieutwardzonych dróg. Przy byle deszczu zamieniają się one w błotniste grzęzawiska, co potęguje wrażenie cofnięcia się w czasie o kilka epok.
Miejscowość, choć niewątpliwie urokliwa, wywarła na mnie dość przygnębiające wrażenie. Przybywa tu coraz więcej turystów, ale chyba głównie po to, by z bliska przyjrzeć się biedzie na gruzińskiej prowincji. Mam nadzieję, że za kilka lat pieniądze pozostawiane przez turystów w widoczny sposób wpłyną na jakość życia mieszkańców i Uszguli dorobi się choćby podstawowej infrastruktury. O ile za parę lat jeszcze ktoś tu będzie mieszkał.
Tego dnia udaliśmy się na lekki, wypoczynkowy spacer do bazy pod Szcharą – najwyższym (lecz nie najtrudniejszym) szczytem w Gruzji. Po południu zaś wyruszyliśmy z powrotem do Mestii w podobnie zuchwały, co dzień wcześniej, sposób. I tym razem wredny Murphy dał się sprowokować 😉