Hasselt jest stolicą belgijskiej Limburgii, niedużym ale interesującym miastem, z bogatą historią i otoczone przepięknymi zielonymi łąkami i pastwiskami. Belgia jest jednym z lepszych krajów dla rowerzystów i wbrew pozorom nie oznaczało to większych wydatków. Głównie dlatego że nie buduje się najczęściej osobnych ścieżek rowerowych tylko wydziela na istniejących drogach wąskie pasy dla rowerzystów. Proste, łatwe i wygodne – ostatnimi czasy nawet u nas sporadycznie zaczyna się to praktykować, choćby we Wrocławiu.
Hasselt ma stosunkowo niewiele zabytków, ale są one bardzo dobrze zachowane. Mamy tu stary ratusz, rynek zwany tutaj Grote Markt oraz charakterystyczne, małe kamieniczki z czerwonej cegły i muru pruskiego. Niektóre z nich zachowały swoją formę od kilkuset lat. Najważniejszy zabytek sakralny to katedra św. Quentina sięgająca fundamentami do XII w., ale później przebudowana w stylu gotyckim. Miłośnikom późniejszej architektury barokowej spodoba się z kolei XVIII-wieczna bazylika Vigra Jesse.
Jako ciekawostkę warto zobaczyć muzeum Jeneveru – tutejszej wódki z jałowca i melasy. Ten jednak nie przypadł mi za bardzo do gustu właśnie przez melasę i jej galaretowatą niemalże konsystencję. Wolę już słowacką Borovickę.
Bardzo ładnie prezentują się miejskie parki. Jest ich kilka i znajdują się na obrzeżach miasta. Wśród nich jest jeden nieduży ogród japoński. Co ciekawe nie musimy pomiędzy nimi drałować na piechotę, bo komunikacja miejska (ze znakiem H) jest darmowa, zarówno dla mieszkańców jak i turystów. W parkach oprócz ładnie zadbanej zieleni, instalacji plastycznych i oczek wodnych można natknąć się na… kicające króliki. Żyją sobie tutaj na dziko i najwyraźniej nie przeszkadza mi miejski zgiełk. Widać, że przywykły do ludzkiej obecności, ale i tak nie dają się podejść bliżej niż kilka metrów, przez co trudno nawet je sfotografować. Kierowcy też muszą się pewnie tutaj mieć bardzo na baczności.
Po dłuższym spacerze warto przejść się na piwo które jest tutaj zdecydowanie z najwyższej półki pod względem jakości. Kultura picia piwa jest też zupełnie inna – w barze do każdego gatunku podaje się inny rodzaj szkła. Przed zamówieniem można poprosić o degustację, ale oczywiście nie należy nadużywać tego przywileju.
O frytkach belgijskich pisałem już nie raz, a zdania nie zmieniłem więc nie będę się powtarzał. Tutaj warto sięgnąć po ser Limburger, który swą nazwę zawdzięcza prowincji, a nie na odwrót. Co ciekawe pierwotnie produkowano go w sąsiedniej Walonii, a dziś już receptura nie jest tajemnicą więc robić go można wszędzie, nawet w Polsce. Jego walory można scharakteryzować cytatem z pracy badawczej z pobliskiego uniwersytetu w Wagingen, która w 2006 r. otrzymała anty-nobla: „samice komarów roznoszących malarię są wabione przez zapach sera limburskiego tak jak przez zapach ludzkich stóp”. No cóż… wbrew pozorom jest znakomity w smaku. Jednak nie polecałbym robić zapasów na drogę. Warto ograniczyć się do degustacji na miejscu.