Kto w środku zimy nie zamarzy czasem o plażowaniu nad ciepłym morzem? Dla światłoczułych Europejczyków zima to doskonała pora na wyjazdy na przeciwną półkulę i uzupełnienie niedoborów witaminy D. W Polsce nie mamy niestety tak dobrze jak w np. w Szwecji, gdzie rząd dofinansowuje wyjazdy do ciepłych krajów w zimie, ale przy odrobinie wysiłku da się taki wyjazd zorganizować samemu i nie stracić przy tym oszczędności całego życia.
Kierując się tą myślą, w lutym 2013 roku postanowiłam wraz z przyjaciółmi wybrać się do Tajlandii. Zdecydowanie najdroższym elementem wyprawy był przelot, dlatego warto z dużym wyprzedzeniem polować na promocje. Na miejscu ceny są już całkiem znośne, nawet dla zarabiających w złotówkach.
Z Bangkoku, gdzie wylądowaliśmy, od razu udaliśmy się na południe do Krabi. Pogoda nie rozczarowuje: zgodnie z prognozami i naszymi pragnieniami temperatura oscyluje wokół 30 stopni Celsjusza (nocami spada do dwudziestu kilku), a na niebie nie widać żadnej chmury. W Krabi wskakujemy na prom, by po niecałych dwóch godzinach przekonać się na własnej skórze, dlaczego spośród licznych tajskich wysp w regionie największą popularnością cieszy się Ko Phi Phi.
Zarówno w porcie w Krabi, jak i na Phi Phi roi się od młodych chłopaków, którzy oferują pomoc w zorganizowaniu noclegu. Byliśmy już o krok od dokonania rezerwacji w Krabi przed rejsem, jednak uznaliśmy, że na samej wyspie możemy znaleźć coś taniej i tak też się stało. Do bambusowych domków na wzgórzu zawiózł nas ciągnik z przyczepą, na której usadowiono nas i nasze bagaże. Do plaży i centrum mieliśmy ok. 20 minut piechotą, ale i widoki po drodze niezgorsze.
Wyspa rzeczywiście jest malownicza i nie aż tak hałaśliwa, jak się spodziewałam. Nie było w tym czasie co prawda „full moon party”, ale luty to jednak szczyt sezonu. Owszem, rozrywek nie brakuje – na plaży gra muzyka, a wieczorami kuglarze żonglują ogniem, gdzieniegdzie można trafić na ring muay-thai – jest wesoło i gwarno, ale wystarczy przejść parędziesiąt metrów, by oddalić się od zgiełku.
Obowiązkową atrakcją pobytu na Phi Phi lub jej okolicy jest rejs na słynną plażę Maya Beach. Po jej „występie” w filmie „Niebiańska plaża” z Leonardem di Caprio cały świat zapragnął skosztować na niej odrobiny raju. Wyspa, na której znajduje się Maya, jest rezerwatem przyrody, praktycznie nie ma na niej stałych zabudowań, nie wolno też na niej biwakować. Można tu spędzić jedynie kilka godzin w ciągu dnia i trzeba wsypę opuścić przed zachodem słońca. Jak się łatwo domyślić – każdego dnia przypływają tu dzikie tłumy. Niewątpliwa uroda wysepki nie zdołała niestety zrekompensować mi wrażenia, że znajduję się na wyjątkowo ruchliwym dworcu. Zdecydowanie nie tego oczekiwałam po rajskich plażach Tajlandii.
Rejs nie ogranicza się jednak do samej plaży Maya – po drodze zatrzymujemy się wśród pomniejszych skalnych wysepek i zażywamy kąpieli w krystalicznie przejrzystej wodzie o delikatnie turkusowym zabarwieniu. Warto mieć ze sobą maskę i fajkę do snorkelingu – pod wodą jest co oglądać!
Wybrzeże Morza Andamańskiego w Tajlandii to także jedno z najlepszych miejsc na świecie do nurkowania. Tej atrakcji absolutnie nie można przegapić! We wszystkich nadmorskich miejscowościach znajdziemy wiele ofert całodziennych rejsów z dwoma zejściami pod wodę z wykwalifikowanym instruktorem na około 30 minut. Bogactwo tutejszej podwodnej flory i fauny wprost oszałamia! Na każdym kroku możemy obserwować z bliska rafę koralową, poza tym udało nam się zobaczyć ciężarnego konika morskiego, a naszym znajomym – małego rekina 🙂
Wizyta w plażowym raju w środku zimy powoduje jeden kłopot: na kolejne kilka (-naście?) miesięcy zaburza poczucie czasu i wydłuża chwilę potrzebną na umiejscowienie określonych wspomnień we właściwej porze roku. Przynajmniej u mnie, nieobytej w podróżach na przeciwną półkulę, skutkowało to pewnym zgrzytem w pamięci przez dłuższy czas: jak to, 30 stopni na plusie w lutym?!