Jeżeli Turcja kojarzy Wam się przede wszystkim z plażowiskiem, to widocznie ulegliście propagandzie biur podróży. A jest to tylko niewielka część prawdy o turystycznym potencjale tego kraju. Turcja nie kojarzy się raczej z backpackerskimi włóczęgami, jej plażowa reputacja tę stronę całkowicie przyćmiewa. Przy okazji pobytu w kurorcie nie da się co prawda nie usłyszeć o takich perełkach jak Kapadocja czy Pamukkale, ale to nadal tylko część tego, co Turcja „pozaplażowa” może nam zaoferować. Jest to bowiem fantastyczne miejsce, gdzie w przepięknych okolicznościach przyrody możemy namacalnie doświadczyć trochę innego świata, o którym Europa powoli już chyba zapomina (a szkoda). Świata, w którym tak ważne są więzi rodzinne, a powiedzenie „gość w dom, Bóg w dom” to nie tylko pusty frazes, ale naczelna zasada.
Zdarzyło się pewnego razu, że przez niezbyt szczęśliwy zbieg okoliczności w niecały rok po mojej pierwszej podróży na wschód Turcji trafiłam tam po raz drugi. Odwiedziłam te same miejsca, odwracając ich kolejność, ale i patrząc na nie z nieco innej perspektywy. Okazało się, że powroty, nawet te nieplanowane, też mogą być ciekawe i prawdopodobnie każdy pobyt w tak fascynującym miejscu jak wschodnia Anatolia przyniesie mnóstwo nowych wrażeń i zaskoczeń.
Pierwsza moja wizyta w mieście Şanlıurfa (czyt. „szanly-urfa”, znana też pod dawną nazwą Urfa) ograniczyła się praktycznie do meczetu Halil-ur-Rahman i znajdującego się na jego terenie słynnego Jeziora Świętych Ryb. Podczas drugiej nie zaglądałam już do przewodnika, lecz dałam się ponieść stopom byle gdzie. Poniosły mnie one do starej, niestety zrujnowanej, lecz niezwykle klimatycznej, części miasta, obfitującej w piękne widoki, jako że leży ona na wzniesieniu.
Drugim niezwykłym miejscem w Urfie był bazar. Bazary w Turcji to w ogóle rzecz genialna – tym bardziej, im dalej od miejscowości turystycznych się znajdujemy. Wzbudzałyśmy wraz z koleżanką pełne sympatii zaciekawienie, zupełnie inne niż to w Antalyi czy Stambule, gdzie sprzedawcy na widok obcokrajowca przekrzykują się łamanym angielskim: „Gud prajs, maj frend, gud prajs for ju!” Tu raczej nikt po angielsku się do nas nie zwróci, a oznaka minimalnego zainteresowania jakimś towarem z naszej strony nie będzie skutkowała namolnym wciskaniem go przez sprzedawcę, ale raczej zachętą do rozmowy i zaproszeniem na herbatę. Po ogarnięciu podstawowych zwrotów po turecku takich jak „jak się masz”, „skąd jesteś”, „czy podoba ci się Turcja”, można już sobie uciąć sympatyczną pogawędkę z lokalsem, który wydaje się być autentycznie zainteresowany nasza osobą, a niekoniecznie sprzedaniem nam czegoś. Wygląda na to, że stanowiłyśmy tam dla nich ciekawostkę i miłe urozmaicenie w rutynowej pracy.
Jeszcze dalej na wschód znajduje się miasteczko (tak mówią o nim Turcy, choć liczy ono wg Wikipedii prawie 100 tys. mieszkańców) Mardin, do którego również zawitałam dwukrotnie. Stara część miasta jest malowniczo położona na wzgórzu, skąd rozpościera się widok na tereny starożytnej Mezopotamii. Najprzyjemniejsze, co w Mardin można zrobić, to pobłądzić po wąskich uliczkach starego miasta (które często we fragmentach bywają schodami) i poobserwować żyjących tam ludzi, doznając co jakiś czas dziwneo wrażenia, że ten turecki tutaj brzmi jakoś dziwnie… Gdy poczytamy trochę o tym miejscu, dowiemy się, że dziwność ta wynika z tego, że ten „turecki” w istocie jest arabskim, bowiem znaczna część mieszkańców miasta to żyjący na tych terenach od wielu pokoleń Syryjczycy.
Jedziemy dalej na wschód. Właściwie na północny wschód tym razem – do miejscowości Hasankeyf. Historia tej osady liczy już 12 tysięcy lat, a ślady jej starożytnych mieszkańców można oglądać w postaci wykutych w skałach domostw. Niemałej frajdy dostarczyło mi przeglądanie starych zdjęć z tego miejsca, wróciły bowiem wspomnienia ze spotkania z rozbieganymi po okolicy kilku-kilkunastoletnimi chłopakami, którzy za kilka lir zaoferowali nam oprowadzenie po skalnych labiryntach. Obrotne dzieciaki w gratisie dorzuciły nam sesję zdjęciową w najciekawszych zakątkach Hasankeyf, szczegółowo instruując, jakie pozy mamy przybrać w każdym z miejsc – pełna profeska 🙂
W Hasankeyf byłam w 2010 roku i od tego czasu regularnie sprawdzam, co się z tym miejscem dzieje. Miejscowość ta, choć tak ważna kulturowo i historycznie, może zostać zalana poprzez spiętrzenie wody na rzece Tygrys w ramach planowanej w tym miejscu budowy ogromnej hydroelektrowni. Fakt, że do dziś to nie nastąpiło, napawa niejakim optymizmem. Miejscem interesuje się społeczność międzynarodowa i być może projekt ten nie zostanie zrealizowany, jednak na wszelki wypadek nie należy z wizytą w Hasankeyf zwlekać!
To tylko trzy miejsca z całej masy perełek wschodniej Turcji, do której odwiedzin przy każdej okazji zachęcam miłośników podróżowania z plecakiem. Turcja to nie tylko plaże! A jej południowo-wschodnia część, którą zjeździłam na stopa i z pomocą dobrych ludzi poznanych przez portal CouchSurfing.org, jest idealnym miejscem, by obalić w sobie stereotyp muzułmanina-terrorysty i zakosztować niezwykłej bliskowschodniej gościnności i serdeczności.
Booking.com