Kambodża – wioski na jeziorze Tonle Sap

Tonle Sap to największe jezioro na Półwyspie Indochińskim. Fascynujące jest to, że w zależności od pory roku (w lokalnym klimacie sprowadza się to praktycznie do 2: suchej i deszczowej) jezioro zmienia swoją powierzchnię około 6-krotnie: Wikipedia podaje, że w porze suchej może zajmować tylko ok 2,5 m², a w porze deszczowej – prawie 15 tys. km². Szacuje się, że „na wodzie” może żyć 1,5 – 2 mln ludzi. Mieszkają tu nie w poszukiwaniu przygody albo wewnętrznej równowagi, ale z konieczności: ziemia jest droga, a jezioro pozwala żyć z rybołówstwa. Choć podobno ekonomia Kambodży w ostatnich latach bardzo się rozwinęła, to nadal kraj należy do najbiedniejszych w regionie.

 Tonle_Sap_Kambodza

Na Tonle Sap są domy na palach – w porze suchej pale się wyłaniają do końca i do domków można dotrzeć suchą nogą, w porze deszczowej albo wkrótce po jej zakończeniu droga jest zalana, i domki-łódki, które przemieszczają się w zależności od poziomu wody, słyszałam, że ludzie przeprowadzają się nawet 4-krotnie.

Tonle_Sap_Kambodza

Nad jezioro przyjechałam tuk-tukiem z Siem Reap, znanego przede wszystkim jako punkt wypadowym do Angkoru – pozostałości największego miasta na świecie sprzed rewolucji przemysłowej, które mimo że jest wprost zalane turystami z całego świata, jest magiczne i warte zwiedzenia, ale o tym w osobnym poście. Na transport umówiłam się z kierowcą tut-tuka, który przywiózł mnie z przystanku autobusowego do hotelu. Wcześniej zaplanowałam tylko 1-dniowe zwiedzanie Angkoru, na drugie dzień taksówkarz zaproponował wycieczkę do wioski Kampong Phluk. Podróżowałam sama, co więcej, po raz pierwszy sama w Azji, więc siłą rzeczy podjęłam kilka nie najlepszych decyzji. Jedną z nich była właśnie ta o indywidualnej wyprawie nad jezioro (zamiast skorzystać z oferty biura podróży, które łatwo znaleźć na każdej ulicy). Kierowca zawiózł mnie na miejsce i oddał w ręce właścicieli łodzi. Jeden z nich – nie wiem, czy była to jego kolejność, czy po prostu okazał się sprytniejszy od pozostałych – przejął mnie, zażądał jakiejś opłaty, którą, skołowana, bez dyskusji zapłaciłam, i zaprowadził na swoją łódź. Byłam jedyną pasażerką, silnik hałasował, przewodnik milczał. Poziom wody był dość wysoki (pierwsze dni grudnia), więc droga do wioski zajęła nam dość długo, jakieś 40 minut. Najpierw pojawiły się przedmieścia: dom pogrzebowy, szkoła, przychodnia.

A potem zwykła wioska. Zwykła – niezwykła. Niezwykła przez swoje położenie, ale zwykła, bo pełna ludzi, którzy tu żyją. Wyobrażałam sobie różne sytuacje z codzienności: jak dziecko uczy się chodzić? jak być chorym albo zniedołężniałym w takim miejscu? Widziałam dzieciaki brodzące po wodzie, oczywiście zaraz przed oczami stanęły mi wszelkie zarazki i zarazy, które można tu złapać. Takie tam… zachodnie myślenie okraszone poczuciem winy, bo właściwie nie czułam się dobrze, oglądając to miejsce jak skansen, a przecież to nie wystawa, tylko prawdziwe życie i prawdziwi ludzie. Z drugiej strony czułam się naciągana, bo przewoźnik wywiózł mnie – oczywiście nie mnie jedną, to stały punkt programu – na otwarte jezioro, już za wioską i zrobił sobie przystanek. Zaraz podpłynęła pani, proponując kupno przyborów szkolny dla tutejszych dzieci. Oczywiście coś kupiłam, oczywiście ani nie musiałam, ani nie było to drogie, ale do dziś nie wiem, czy to było miejsce dla mnie. Po powrocie przeczytałam kilka relacji znad jeziora i wiem, że inni odczuwali podobnie.

Tonle Sap

Aha, żeby nie było tak zupełnie na „nie”, to dwie rzeczy szczerze mnie zafascynowały. Jedna to całkowita zależność od przyrody: poziomu wody, opadów, połowów ryb, dziś masz dom tu, jutro przepływasz 10 km dalej, albo przez kilka miesięcy nie możesz poczuć gruntu pod stopami…wszystko pływa. To coś, czego właściwie nie potrafię sobie wyobrazić. A druga rzecz jest prosta i radosna, a mianowicie to, że potrzeba piękna i indywidualizmu jest powszechna: wiele domów było pomalowanych na kolorowo, z okien i podestów zwisały bajeczne kwiaty. O, takie jak na tym zdjęciu.

Kampong Phluk.