28 lipca 2019
Dystans dzienny: 106 km
Dystans całkowity: 582 km
Poranek był pochmurny i deszczowy. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to już ostatni raz przed dwutygodniową, morderczą serią upałów. Pewnie mniej bym marudził. Droga na szczęście była łatwa i prosta. Skierowałem się na Syhot Maramorski, który ze względu na luźny harmonogram planowałem trochę pozwiedzać i kupić nieco zapasów. Miasteczko okazało się niezbyt urodziwe i co gorsze – zamknięte na trzy spusty na turystów. Dość powiedzieć że muzea mieli tu zamknięte w weekendy… Z czymś takim to się jeszcze nie spotkałem. Nie licząc oczywiście Ełku który ma muzeum bez wystaw…
Na szczęście ścisłe centrum miasta było znacznie ładniejsze od peryferii i przy dłuższej przechadzce udało mi się zrobić parę lepszych zdjęć. Nie mając jednak nic lepszego do roboty w końcu wróciłem do jazdy i skierowałem się w góry.
Mimo że były one jeszcze stosunkowo łagodne to i tak sprawiły mi nieco problemów. Widoki jednak rekompensowały każdy trud włożony w jazdę. Było po prostu pięknie a przecież to dopiero początek. Po drodze minąłem miejscowość Moisei, której główną atrakcja oprócz drewnianych kościołów (w których nie byłem) jest stara ciuchcia parowa, która wozi turystów na małej górskiej trasie (na której nie byłem). Wspominam o tym głównie dlatego że widziałem znaki od samej Sapanty które informowały mnie o tej atrakcji, a ja nie do końca zrozumiałem o co chodzi. Znak z parowozem był dla mnie co najwyżej informacją o niezabezpieczonym przejeździe kolejowym ewentualnie stacji. Z jednej strony trochę żałuję że nie poszperałem wcześniej o necie o czymś takim, ale z drugiej strony z rowerem pewnie i tak by mnie nie zabrali, a nie miałbym aż tak wiele czasu. W końcu była przede mną ciężka przeprawa przez Karpaty…
Zatrzymałem się na nocleg w Borsy. Niewielkiej, ale bardzo turystycznej miejscowości, może nie tego kalibru co nasze Zakopane ale takie coś pomiędzy Wisłą a Szczyrkiem. Góry w każdym razie zawsze są piękne. Wynająłem sobie ciasny ale tani pokoik, co ważne ze śniadaniem. Trochę się zdziwiłem gdy okazało się że moja gospodyni jest Włoszką. Zdziwiłem się jeszcze bardziej gdy okazało się że cała miejscowość jest zdominowana przez Włochów. Nie do końca zrozumiałem powód tej migracji (wszak zawsze wydawało mi się że w Italii góry mimo wszystko są ładniejsze, a przynajmniej mniej zaśmiecone), ale nawet panie w sklepie próbowały się komunikować po włosku ze mną, bo angielskiego nie rozumiały ni w ząb. Wkrótce położyłem się spać coby nabrać sił przed zdobywaniem przełęczy Prislop. Wkrótce miało się okazać, że wredny los postanowił uczynić ją jeszcze trudniejszą…
Booking.com