Po kilkudniowym pobycie na pustyni Nagev i w okolicach Ejlatu, na południu Izraela nadszedł czas by zacząć się przemieszczać w stronę Jerozolimy. Postanowiliśmy po drodze zatrzymać się w Masadzie by zobaczyć słynną żydowską twierdzę nad Morzem Martwym.
Ruszyliśmy bezpośrednio ze szlaku, którym przeszliśmy od rana z Czerwonego Kanionu do drogi łączącej Ejlat z północną kraju. Biegnie ona wzdłuż granicy z Jordanią, a my wyszliśmy z gór dokładnie na wprost nowego lotniska. Ściemniało się już, gdy nadjechał autobus do Jerozolimy przez Masadę. W środku tłok spory, ale udało nam się znaleźć miejsca. Całe szczęście bo po całym dniu wędrówki byliśmy trochę zmęczeni.
Gdy po 4 godzinach, w ciemnościach wysiedliśmy w Masadzie, pierwszą rzeczą, która nas uderzyła był upał. Lepki, duszny. W Ejlacie było w dzień przyjemne 23-24 stopnie, a wieczorami robiło się dość chłodno. Tu nawet w nocy było gorąco. Było o oczywiście związane z tym, że Morze Martwe znajduje się w głębokiej, ponad 300 metrowej depresji. Autobus wyrzucił nas na pętli i odjechał. W świetle lamp udało się nam dojrzeć, że ponad nami jest skała, zaś przed nami duży budynek- hostel, o którym sporo czytaliśmy, ale nie mieliśmy do niego przekonania. Poszliśmy jednak na recepcję zapytać o nocleg. Nooo… było to potężne zderzenie z rzeczywistością. Po pierwsze większość miejsc zajęta bo były jakieś wycieczki zorganizowane. Po drugie miejsc dla kobiet brak, a z mężczyznami spać mi nie wolno. Ale nawet gdyby były to po usłyszeniu cen odwróciliśmy się na pięcie i wyszliśmy.
W Masadzie, podobnie jak w większości miejsc w Izraelu jest zakaz biwakowania poza wyznaczonymi do tego miejscami. Ale… było ciemno, późno, innej opcji nie było. Odeszliśmy więc nieco od zabudowań i rozbiliśmy namiot za dużymi głazami.
Rano, jeszcze przed 6:00, gdy ledwo zaczęło świtać zwinęliśmy go i na przystanku autobusowym zjedliśmy szybkie śniadanie. Ostatni autobus do Jerozolimy przed Szabatem miał przyjechać po 10 rano więc mieliśmy kilka godzin na zwiedzanie Twierdzy.
Na górę można się dostać szlakiem lub kolejką linową, kosztującą 75 szekli. Uznaliśmy, że pieniądze te możemy wykorzystać w lepszy sposób i poszliśmy szlakiem. Przy budce z biletami zostawiliśmy plecaki i z podręcznymi rzeczami ruszyliśmy w górę. Podejście ma ponad 350 m i idzie się po nasłonecznionym zboczu. Pomimo wczesnej godziny paliło już dość mocno. Dziwne to jest miejsce. Morze Martwe znajduje się w depresji na poziomie -430 m. Skała, na której stoi twierdza wznosi się na 410 m ponad jego powierzchnię. Czyli w wartościach bezwzględnych leży na ledwie 20-30 m.
Wokół rozciąga się pustynny krajobraz, a na horyzoncie majaczy linia brzegowa. Na brzegu widać saliny, z których kiedyś pozyskiwano sól. Tworzą jakby białe, solne fale na piaszczysto-skalistym podłożu.
Po prawie godzinnej wspinaczce doszliśmy do bramy Twierdzy. Jest ona dobrze zachowana i zrekonstruowana w wielu miejscach. Dla Żydów to miejsce bardzo ważne bo była jednym z ostatnich punktów oporu przeciwko Rzymianom. Jej obrońcy, gdy wiedzieli, że nie mają szans popełnili samobójstwo.
W nieco ponad pół godziny obeszliśmy zachowane zabudowania i mury. Jednak to, co najbardziej mnie tu urzekło to widoki. Wokół rozciąga się sucha, żółto-brązowo-szara pustynia z płaskimi wzgórzami. Cały krajobraz jest surowy, zastygły w nagrzanym powietrzu. Po zwiedzaniu usiedliśmy jeszcze na trochę żeby coś przegryźć i zaczęliśmy schodzić na dół. To poszło już szybciej. Po nieco ponad 20 minutach byliśmy u podnóża. Nad nami przesuwała się kabina kolei linowej, na parking podjeżdżały autobusy. Mało kto decydował się podchodzić szlakiem.
Odebraliśmy plecaki i ruszyliśmy na przystanek, skąd w niedługim czasie pojechaliśmy do Jerozolimy. Dopiero wieczorem zorientowaliśmy się, że mili panowie z budki wyciągnęli nam z kieszeni plecaka niewielką butelkę nalewki zachowaną na ostatni wieczór…