Pieniny, Spisz, Podhale po polskiej stronie znam bardzo dobrze, a mimo to zawsze chętnie tu wracam. Tym razem jednak podczas kilkudniowego wyjazdu postanowiłam skupić się na nie tyle na górach, co na zwiedzaniu. Zarówno po polskiej, jak i po słowackiej stronie, która jest stąd na wyciągnięcie ręki. Chciałam zobaczyć miejsca, w których dotąd nie była, odkładane za „kiedyś” bo przecież to blisko drogi i „jakoś” się tu zawsze trafi. Okazało się, że najbardziej „jakoś” jest samochodem ze względu na dość marną komunikację między Polską a Słowacją. Na pierwszy ogień poszły dwie przeciwstawne atrakcje: Jaskinia Bielska oraz Ścieżka w koronach drzew.
Do Jaskini, a właściwie do parkingu znajdującego się przy drodze z Łysej Polany i Jurgowa do Popradu dotarliśmy około 10. Samochodów o dziwo było mało, ale jak się okazało to dlatego, że byliśmy wcześnie. Potem zrobił się naprawdę spory ruch. Ruszyliśmy wygodną drogą z zakosami w górę zbocza by po około 20 minutach stanąć na wybrukowanym placyku z budynkiem kasy i wielkimi, metalowymi drzwiami. Wejście do jaskini. Niewielki tłumek czekających, jakaś słowacka wycieczka szkolna, trochę Polaków. W kasie dostaliśmy bilety na wejście za 10 minut, co nas trochę zdziwiło bo wg. tablic informacyjnych i strony internetowej wejścia są tylko raz na godzinę. Okazało się jednak, że w szczycie sezonu od czerwca do sierpnia wpuszczają co mniej więcej 20 min. Wchodzi się grupami, niestety dość dużymi, co pomimo rozmiarów jaskini jest nieco uciążliwe. No i zasadzka: fotografowanie jest płatne i to sporo bo 10 EUR. Wg. mnie trochę za duża kwota jak na robienie zdjęć. Połowa z tego byłaby zupełnie akceptowalna i pewnie więcej osób by pozwolenia wykupiło.
Po krótkim oczekiwaniu drzwi się otworzyły i ze środka wionął lodowaty chłód. Tak, tak na wejście do jaskini ciepłe ubranie to absolutna konieczność, najlepiej z całymi butami bo od stóp też się marznie. Weszliśmy z przewodniczką w grupie ponad 40 osób, mieszanej- słowacka wycieczka i polscy, w większości dorośli. Trudne zadanie dla przewodnika? Szybko okazało się, że nie. Dla Polaków nagrane są komentarze odtwarzane przez głośniki. Przewodniczka puszczała je jako pierwsze, a następnie prosiła polską część grupy o przejście do przystanku z kolejnym numerem, a sama prowadziła komentarz dla słowackich dzieci. Niby wygląda idealnie, ale nie da się ukryć, że przekaz po polsku jest znacznie bardziej ubogi, ledwie kilka zdań.
Szybko też okazało się, że choć pani przewodnik rzeczywiście pilnowała żeby osoby bez naklejki nie robiły zdjęć, to gdy następowało przemieszczanie się grupy, a ona zostawała z dziećmi z tyłu, większość osób wyciągała telefony i pstrykała ile wlezie. Poczułam się trochę jak frajer.
A było co fotografować. Jaskinia Bielska jest jaskinią krasową, której atutami są wielkość oraz wspaniała szata naciekowa. Trzeba się tu sporo nachodzić bo korytarze ciągną się na przestrzeni ponad kilometra, a do tego dużą część trasy prowadzi schodami. W kolejnych komorach przed naszymi oczami pokazywały się podziemne cuda- stalaktyty, stalagmity, kolumny, draperie, niewielkie jeziorka. Wszystko odpowiednio podświetlone, tak by wydobyć z miejsca jego najważniejsze atuty. Czasem gdzieś górą przemknął szybki cień- to nietoperze, stali mieszkańcy jaskini, którzy kryją się w jej zakamarkach. Szata naciekowa jaskini jest tak bogata, że nie wiadomo, w którą stronę obracać głowę. Pod koniec zwiedzania bardzo fajnym akcentem był krótki pokaz muzyczno świetlny na podziemnym jeziorku. Naprawdę fajnie to wyglądało.
Z jaskini wynurzyliśmy się jak z lodówki i uderzyło w nas słońce. Zeszliśmy na dół na parking i wróciliśmy kilka kilometrów w stronę granicy do miejscowości Zdziar. Na znajdującym się tu ośrodkiem narciarskim Bachledka wybudowano kilka lat temu wieżę widokową ze ścieżką o długości prawie kilometra biegnącą na wysokości koron drzew. Gdy dojechaliśmy pod ośrodek zobaczyliśmy wielki plac budowy. Rozbudowa kolejek, tras, budowa jakiegoś zaplecza. Na górę można wjechać koleją gondolową lub wejść pieszo. Wybraliśmy drugi wariant, ale szutrową drogą, a nie prosto w górę wzdłuż wyciągu. Szło się całkiem wygodnie, gdyby nie mijające nas co jakiś czas ciężarówki z budowy. Gdy zbliżaliśmy się do szczytu, pogoda, dotąd słoneczna zaczęła się psuć. Pojawiły się chmury, zrobiło się duszno. Ale na szczęście jeszcze nie padało.
Ścieżka jest atrakcją samą w sobie bo widoki z niej… cóż… w tym miejscu widać w zasadzie jedynie Tatry Bielskie (które równie dobrze można podziwiać z drogi), zza których pojawiają się same wierzchołki Tatr Wysokich. Najpiękniejszy widok roztacza się o dziwo w stronę polskiej granicy. Widać tu całe Pieniny, Gorce, a nawet wychodzącą zza nich Mogielicę w Beskidzie Wyspowym. Ścieżka wzbogacona jest tablicami informacyjnymi na temat lasu i prostymi urządzeniami zręcznościowymi, jak np. zabezpieczony wiszący mostek. Na jej końcu znajduje się wieża, a na jej szczycie rozpięta siatka, na którą można się rzucić. Emocje gwarantowane. Dodatkowo zwykle z wieży można zjechać zjeżdżalnią… ale niestety nie tym razem. Prace budowlane trwają i tu (stan na lato 2019 r.), budowany jest kompleks usługowo-gastronomiczny. Gdy skończą na pewno otoczenie wieży będzie wyglądać o niebo lepiej.
Ledwo zeszliśmy ze ścieżki lunął rzęsisty deszcz. Lało jak z cebra przez kilkanaście minut, które przeczekaliśmy w niewielkiej karczmie nad kofolą i langoszem (nienajlepszy, odgrzewany). Gdy deszcz ustał zeszliśmy spokojnie na dół, skąd pozostało tylko wrócić do Polski. Ogólnie cały wypad oceniam jako udany, obydwie atrakcje można z powodzeniem połączyć, ze względu na niewielką odległość. Każda z nich może być też uzupełnieniem wypadu np. do Smokovca czy Szczyrbskiego Jeziora w Słowackich Tatrach.