Wyjazd do Madrytu w marcu tego roku był całkowitym spontanem. Po prostu poczułam, że muszę zniknąć na kilka dni i oderwać się od szarości przedwiośnia. Stolica Hiszpanii wyszła trochę przypadkiem- szukałam miejsca, gdzie można dolecieć tanio i z lotniska łatwo się dostać do miasta, a także gdzie można zobaczyć coś poza miastem z pomocą komunikacji zbiorowej.
Tym sposobem niemal o północy w marcowy piątek wylądowałam w Madrycie. Zainstalowałam się w miarę szybko w hostelu i poszłam spać. Mój plan na sobotę przewidywał zapoznanie z centrum Madrytu. Ruszyłam dość wcześnie bo po 9 rano, gdy jeszcze stolica spała po nocnych imprezach. Na początek skierowałam się na zamkniętą stację metra Chamberi, która obecnie udostępniana jest turystom. Panuje tu klimat z końca XIX w., przerywany tylko od czasu do czasu gwizdem przejeżdżających obok pociągów. Cała stacja wyłożona jest kafelkami i mozaikami z dawnymi reklamami. Można zobaczyć też kasy, bramki wejściowe i urządzenia stacyjne. Zwiedzanie odbywa się w grupach z przewodnikiem, ale niestety nie ma wycieczki w języku angielskim. Pozostało dopytywanie pani przewodnik o to, co przed chwilą powiedziała i słuchanie streszczenia.
Następnie podjechałam kilka przystanków metrem i wysiadłam na placu Sol. To główne miejsce spotkań mieszkańców miasta i turystów, gwarne, pełne ludzi. Trochę mnie przeraziło, ale wystarczyło odejść kilka kroków i było znacznie lepiej. Zrezygnowałam z pójścia główną ulicą w stronę Pałacu Królewskiego wybierając w zamian jej boczne obejścia. I tu było naprawdę miło. Jak się później przekonałam to jedno z nielicznych miejsc w Madrycie, gdzie zachował się klimat dawnego miasta. Może nie ma tu jakichś wybitnych zabytków, ale przyjemnie się spaceruje.
Tak doszłam na Plac Mayor, który skojarzył mi się niemal od razu z krakowskim rynkiem. Nie wiem skąd to skojarzenie, bo zabudowa jest zupełnie różna, ale klimat bardzo podobny. To było właściwe miejsce na obiad bo pora była już ku temu odpowiednia. Skorzystałam z oferty baru należącego do sieci Museo del Jamon, w której bardzo przyzwoity trzydaniowy obiad można zjeść za około 10 euro.
A potem ruszyłam dalej w okoliczne uliczki, w stronę kościoła św. Izydora. W jego podziemiach oraz okolicznych budynkach znajduje się interaktywne, darmowe muzeum poświęcone początkom Madrytu. Pokazano tu m.in. nieliczne zachowane rzymskie mozaiki, gotyckie pozostałości kościołów i domów. Bardzo mi się to miejsce podobało i pokazało mi stary Madryt, którego na powierzchni terenu już się nie uświadczy.
Stąd było już całkiem blisko do Pałacu Królewskiego i katedry Almudena. Zobaczyłam jeszcze po drodze słynny wiadukt Segovia, nazywany mostem samobójców i stanęłam przed katedrą. Cóż… nie jest to zdecydowanie mój klimat bo nowa, monumentalna budowla próbuje naśladować barok, klasycyzm i parę innych stylów. Wielkie, potężne, ale jakoś mi nie pasuje. Warto jednak było zajrzeć.
Spod katedry przeszłam pod Pałac Królewski. Jego wnętrze zobaczyłam 2 dni później, ponieważ w ciągu tygodnia popołudniami można go zwiedzać za darmo. Na razie musiała mi wystarczyć piękna fasada oraz rozciągający się na tyłach barokowy ogród.
Ostatnim punktem programu na sobotę był malowniczy park Montaña z egipską świątynią Debod. Trochę dziwny akcent w środku tak współczesnego miasta, ale wytłumaczalny. Świątynia była darem Egiptu dla Hiszpanii za pomoc w badaniach archeologicznych i ratowaniu starożytnych zabytków przed budową tamy w Assuanie i zalaniem sporej części doliny Nilu. Choć woda ze stawu otaczającego świątynię była jeszcze spuszczona, to sam park prezentował się nad wyraz miło. Kwitnące drzewa, ludzie odpoczywający na ławkach i trawnikach, piknikowa atmosfera.
Stąd przez Plac Espana z zasłoniętym niestety ze względu na remont gmachem Edificio Espana wróciłam do hostelu. Zobaczyłam tego dnia bardzo różnorodny Madryt. Zupełnie inny od moich wyobrażeń o tym mieście, zielony, niby wielkomiejski, a jednak przyjazny. Spontan i przypadek były dobrymi przewodnikami w wyborze kierunku wyjazdu.
Booking.com