23 lipca 2018
Dystans dzienny: 110 km
Dystans całkowity: 1294 km
Mimo wściekłej nocnej ulewy, deszcz nie mógł się wypadać. Co prawda już tylko siąpiło, ale i tak ociągaliśmy się nieco ze startem jak tylko się dało. W końcu jednak ruszyliśmy z kopyta i wbiliśmy się w głąb kraju.
Nigdy wcześniej nie byłem w Słowenii, nie wiedziałem więc czego dokładnie oczekiwać. Dotąd kojarzyła mi się wyłącznie z tamtejszą kadrą skoczków narciarskich i mamutem w Planicy. Tymczasem okazało się że kraj jest ciut większy niż oczekiwałem i nawet ma dostęp do morza. Niestety wschód jest niestety płaskawy i dość monotonny krajobrazowo, choć może pod słonecznym niebem wygląda lepiej. Z braku laku rozglądaliśmy się za architekturą ogrodową, która choć może nie miała takiego stopnia kiczowatości jak u nas i wschodnich Niemczech, ale i tak parskaliśmy non stop śmiechem. Z kolei prawie nie było wcale ludzi na ulicach. Ruch uliczny też był znikomy. To był chyba najcichszy dzień naszej wyprawy.
Pojawiły się pewne problemy z zaopatrzeniem – sklepów prawie nie było, a jak się okazało wiele barów nie serwowało jedzenia. Sklepów też jakoś nie było po drodze. Miałem nadzieję na jakieś lokalne papu, a w końcu zdesperowani wszamaliśmy pizzę przy pierwszej lepszej okazji.
Teren zrobił się nieco bardziej pofałdowany, udało nam się pokonać kilka efektownie wyglądających serpentyn. Pogoda też miała się już ku lepszemu. Paradoksalnie dzięki brakom w zaopatrzeniu jechaliśmy coraz dalej w poszukiwaniu czegoś otwartego.
Jedynym większym miastem jakie mijaliśmy tego dnia był Ptuj. Choć nawet on w porównaniu do naszych miast jest malutki (raptem 20 tys mieszkańców). Mimo to jest ósmym co do wielkości miastem Słowenii… Jednak nie zawsze o wielkość chodzi, bo może pochwalić się bogatą, sięgającą czasów rzymskich historią oraz ma bardzo ładną i zadbaną starówkę. Nad wszystkim góruje położony na wzgórzu zamek, którego niestety nie udało nam się zwiedzić. Z pewnością jednak jest wart obejrzenia.
Mimo że planowaliśmy tego dnia zrobić maks 70-80 km to dzięki ładnej pogodzie szarżowaliśmy do oporu. Pojawił się jednak problem z noclegiem, bo w internetach (jak już złapaliśmy zasięg) nic nie można było znaleźć. W końcu zdecydowaliśmy się po raz trzeci nocować na dziko. Co prawda ostatnie dwa dni nie rozpieszczały nas w zakresie pogodowy niemniej tym razem nie było pola do manewru. Długo nie mogliśmy znaleźć właściwego miejsca. Tyle dobrze że przynajmniej znaleźliśmy w końcu market gdzie kupiliśmy niezbędne zasoby. W końcu, już prawie przy samym Celjie. Początkowo namierzyliśmy niewielką polankę w położonym przy drodze zagajniku, ale okazała się permanentnie podmokła (nie tylko z powodu opadów). Namioty udało się jednak w końcu rozbić w samym lasku, pod lekkim skosem i na korzeniach, ale przynajmniej było sucho. Zrobiliśmy też dobry użytek z kuchni polowej. Najlepsze jednak zostawiliśmy sobie na śniadanie…