Grecja kontynentalna i Wyspy to dwa różne światy. Ciężko jednak w czasie jednego wyjazdu zobaczyć i to i to. Jadąc do Grecji wiosną 2015 roku nie spodziewałam się, że będzie mi dane poczuć trochę klimatu „wyspiarskiej” Grecji. Z koleżanką nastawiałyśmy się raczej na zwiedzanie lądu. Głównie ze względu na odległości i czas potrzebny na dotarcie do większości z nich. Na miejscu okazało się jednak, że długa wyprawa jest niekonieczna. Wystarczy jeden dzień. A celem wycieczki mogły być Wyspy Sarońskie, archipelag położony między Atenami, a Półwyspem Peloponez.
Wyspy Sarońskie to rozległy archipelag, ale przez turystów najchętniej odwiedzane są trzy z nich Hydra, Egina i Poros. Za najbardziej atrakcyjną uchodzi Hydra, na której obowiązuje zakaz ruchu kołowego. Można ją zwiedzać tylko pieszo, rowerem lub zaprzęgiem. Niestety, miałyśmy pecha. Wyjazd ułożył nam się tak, że na Wyspy mogłyśmy popłynąć tylko w weekend. Okazało się, że jest to też miejsce weekendowego wypoczynku ateńczyków. Co za tym bilety na promy na Hydrę i powrotne wieczorem były już wyprzedane. Zwykle robi się bowiem tak, że albo spędza się tam cały dzień, albo płynie się z Aten na Poros na krótkie zwiedzania, a następnie koło południa przepływa się na Hydrę, by wieczorem wrócić do Aten. Można to też zrobić w odwrotną stronę. Nam pozostało Poros połączone z Eginą, gdzie jest znacznie więcej promów.
Jak się okazało rozwiązanie wcale nie było takie złe. Wypłynęłyśmy rano z portu Pireus na Poros. Bilet, który kupuje się przed wyjazdem obejmuje także rejsy między wyspami i wieczorny powrót. Pogoda piękna, morze jak stół, dużo błękitu. Ponieważ płynęliśmy po zatoce, raz bliżej, raz dalej pojawiał się brzeg. Po jakimś czasie zawinęliśmy do portu na Eginie. Miasteczko już z pokładu nam się spodobało. Jednak najpierw naszym celem było Poros.
Wyspa leży przy samym wybrzeżu Półwyspu Peloponez. Można się na nią dostać stamtąd niewielkim promem, który pokonuje cieśniną w około 10 minut. My płynęliśmy jednak od Eginy i przybijaliśmy do głównego portu. Nad nim, na zboczu góry wznoszą się tarasowo zabudowania miasteczka. Białe domki, dachy kryte dachówką, a nad tym wszystkim dzwonnica z błękitną kopułą. Bardziej „grecki” obrazek ciężko znaleźć.
Prom na Eginę miałyśmy za około 3 godziny. To akurat tyle czasu by pójść na spacer po miasteczku i wyjść na górę, pod dzwonnicę. Nie jest do tego potrzebna mapa. Wystarczy z portu iść w górę. Uliczki kręcą, zamieniają się w schody, znikają między ogrodzeniami obrośniętych krzewami i pnączami domów. Na szczycie powitał nas widok na drugą stronę wzgórza i niewielki port, gdzie przybijają promy z Półwyspu Peloponez. Niestety okazało się także, że pogoda nie jest już tak piękna jak rano. Robiło się mglisto i pochmurno. Czasu przed popłynięciem na Eginę starczyło jeszcze na powrót do portu i krótki postój w kawiarni, która serwowała przepyszne desery ze zmrożonego jogurtu.
Popołudnie spędziłyśmy na Eginie. Błękitne niebo niestety zakryło się całkowicie chmurami. Stwierdziłyśmy więc, że najlepiej będzie wybrać niespełna dwugodzinną zorganizowaną wycieczkę po wyspie. To najlepsze rozwiązanie na jej poznanie jeśli nie dysponuje się dużą ilością czasu i własnym transportem. Busy i autobusy wycieczkowe czekają na turystów przy porcie. W cenie jest także opieka przewodnika. Egina to miejsce, gdzie od wieków uprawia się pistacje. W czasie wycieczki gaje pistacjowe przesuwały się cały czas przed naszymi oczyma. W miasteczku Egina na każdym kroku kupić można pakowane pistacje w różnych smakach oraz słodycze, w których zostały wykorzystane.
Wycieczka po wyspie obejmuje przede wszystkim jej dwie główne atrakcje – Świątynię Bogini Afai oraz klasztor świętego Nektariusza. Są one oddalone od siebie i od portu, a droga wiedzie przez bezludne, pokryte zaroślami lub gajami pistacjowymi tereny. Świątynia Afai jest całkiem nieźle zachowana i stoi na wzniesieniu, z którego roztaczają się ładne widoki na okolicę. Z kolei klasztor, a właściwie pokazywana turystom cerkiew klasztorna jest stosunkowo nowa. Potężna budowla zwieńczona kopułą stoi pod górskim zboczem. Wnętrze jest ładne, dla mnie jednak wyglądało to zbyt sterylnie nowocześnie. Więc w czasie, kiedy reszta grupki zachwycała się nową cerkwią oraz kupowała pistacje na parkingu zrobiłam sobie szybki wypad do właściwego klasztoru znajdującego się wyżej. I to był właśnie ten klimat, którego oczekiwałam. Kameralne, ciche miejsce z niewielką cerkiewką. Jako, że była niedziela trwały jeszcze nabożeństwa. Do autobusu wrócić zdążyłam, choć niemal w ostatniej chwili. Ale co zobaczyłam, to moje.
Po powrocie do miasteczka ruszyłyśmy jeszcze na krótki spacer po nim i wybrzeżu. Radość zakłócał nieco fakt, że mgła i chmury sprawiły, że wszystko jawiło się w szarawych barwach. Pobyt zakończyłyśmy w greckiej tawernie. Nigdy nie byłam przekonana do owoców morza. Jednak nauczyłam się je jeść w Grecji właśnie. Jeden warunek – muszą być świeże. Te były. Do tego białe pieczywo i domowe wino. Po tym posiłku mogłyśmy wracać do Aten. Na koniec dnia pojawiło się jeszcze słońc, pokazując wspaniały, wielobarwny spektakl zachodu. Wycieczka okazała się więc udana, a polecam ją każdemu, kto będzie miał w Atenach nieco więcej czasu i będzie się zastanawiał jak go spożytkować.
Booking.com