Na dachu Słowenii

W naszym letnim wyjeździe do Słowenii nie mogło zabraknąć gór. No bo jak nie pójść w góry, w państwie, które ma je nawet na swojej fladze. Wybór padł na Alpy Julijskie i najwyższy szczyt kraju, Tiglav o wysokości 2864 m n.p.m. Wyjście chcieliśmy połączyć z wędrówką do okolicznych schronisk i dolin.

Decyzję o wyjeździe do Słowenii podjęliśmy dość szybko. Pandemiczny rok nie pozwalał na wczesne planowanie, tym bardziej, że jeszcze kilka tygodni wcześniej Słowenia była zamknięta dla turystów z Polski. W normalnych warunkach Alpy Julijskie, a szczególnie okolice Triglava są w sierpniu oblężone przez turystów, a rezerwacje w schroniskach trzeba robić z bardzo dużym wyprzedzeniem. Teraz jednak było znacznie spokojniej. Wyszliśmy z okolic Bohinja, wyjechaliśmy rano w góry, na teren Triglavskiego Parku Narodowego i zostawiliśmy samochód na leśnym parkingu. Po kilku dniach mieliśmy przyjść na niego z powrotem.

Pogoda była niezbyt zachęcająca. Mgła, wilgoć, mżawka i do tego duchota. Szliśmy początkowo lasem, dość szybko nabierając wysokości. Nie minęły jednak 2 h a grzmotnęło. I to głośno. Nie byliśmy tym specjalnie zachwyceni. Burza szła prosto na nas. I nagle, jak za dotknięciem jakiejś czarodziejskiej różdżki przed nami wyrosła chatka. Nic to, że zamknięta. Miała osłonięty ganek, gdzie można się było schować. Pioruny waliły, ulewa szalała, a my siedzieliśmy sobie czekając aż wszystko się przewali. Po niecałej godzinie burza minęła, a w ślad za nią zaczęło się rozpogadzać. Ruszyliśmy więc dalej. Po kilkunastu minutach wyszliśmy na pasterską polanę. Przed nami była letnia wioska składająca się z domów- szałasów, w których mieszkali pasterze. Wokół pasły się krowy. Zaszliśmy do jednego z gospodarstw i kupiliśmy duży okrągły ser z wyrysowaną na skórce nazwą polany.

A pogoda była coraz lepsza. Pojawiło się niebieskie niebo i zaczęło się robić bajkowo. Zielone łąki, ciemniejsze lasy na zboczach. Wspinaliśmy się ku przełęczy widocznej przed nami. Za nią mieliśmy zobaczyć nasz cel tego dnia, schronisko Dom Vodnika. I rzeczywiście tak było. Na przełęczy powitała nas piękna panorama. I widoczne w oddali schronisko. Zanim jednak do niego doszliśmy czekała na nas kolejna dolina z jeziorkiem i wypasem oraz kozice, które w popłochu uciekły na nasz widok. Piękne popołudnie zakończyliśmy w schronisku, niezbyt przyjaznym, ale zawsze. Spać poszliśmy z nadzieją, że następny dzień będzie taki sam. W planie mieliśmy dojść na Triglav i zejść do schroniska po jego drugiej stronie.

Poranek obudził nas odgłosami wichury i deszczu walącego o okna. To zdecydowanie nie była ta pogoda, o jaką chodziło. Ponieważ jednak około 8 nieco się przetarło zdecydowaliśmy się wyjść w kierunku Triglava. Mieliśmy przed sobą jeszcze jedno schronisko, Dom Planika i wiedzieliśmy, że jeśli nie uda się iść dalej, to tam znajdziemy schronienie. Im później, tym pogoda była bardziej fatalna. Wiatr dosłownie zbijał z nóg, padał drobny, momentami marznący deszcz, we mgle nie było widać dalej niż na 10 metrów. Mokrzy i zziębnięci dotarliśmy do Domu Planika. Prognozy zapowiadały poprawę wczesnym popołudniem więc postanowiliśmy czekać. Nie byliśmy zresztą jedyni. Ktoś nawet próbował wychodzić wyżej, ale wracał dość szybko bo warunków na wychodzenie na szczyt nie było.

Popołudniu pogoda się nie zmieniła więc zdecydowaliśmy się zostać. Przetarło się dopiero o zachodzie słońca, ale nadal wiatr nie pozwalał na ustanie w miejscu. Tyle mieliśmy z tego dnia, że wieczorem udało nam się wyjść na trochę i pooglądać odsłaniające się spod chmur widoki.

Poranek wyglądał znacznie bardziej optymistycznie. Świeciło słońce, choć nadal wiał silny wiatr. Ruszyliśmy więc w górę, podobnie jak kilka innych osób. Radość nie trwała długo. Gdy doszliśmy na grań znów nadciągnęła mgła i chmury. Na szczęście wiało słabiej. Na Triglav wychodzi się wąską granią, gdzie trzeba się przypinać i korzystać z zawieszonych ułatwień jak łańcuchy czy liny. Nie jest bardzo trudno, ale przepaściście. Na tym interesującym docinku kilkukrotnie widzieliśmy ludzi z dziwnymi tobołami na plecach idących w stronę szczytu. Co to było okazało się dopiero na miejscu. Młodzieżowa orkiestra dęta, która postanowiła dać tu właśnie koncert. Na prawie 2900 m n.p.m. Może widoków nie zobaczyliśmy żadnych, ale wejścia na szczyt w takim akompaniamencie to jeszcze nie miałam.

Triglav to był jednak dopiero początek na ten dzień. Przed sobą mieliśmy jeszcze dobrych kilka godzin wędrówki do Zasavskiej Kocy znajdującej się nad Doliną Siedmiu Jezior Triglavskich. Zejście z Triglava okazało się trudniejsze niż wyjście, ale nim dotarliśmy na równiejszy nieco teren zaczęło się rozpogadzać. W zasadzie z minuty na minutę robiła się lepsza pogoda. Odsłaniały się przed nami szczyty i doliny oraz krasowy krajobraz Alp Julijskich. Niezwykły i niepodobny do gór, w jakich dotąd byłam. Popołudnie wynagrodziło nam brak widoków na Triglavie. Było pięknie. I jeszcze na koniec jezioro, w którym można było wymoczyć nogi. Przy samej Zasavskiej Kocy trafiło nam się jeszcze spotkanie z potężnym kozłem, który zupełnie nie bał się ludzi, a wprost przeciwnie, pozował do zdjęć. Śmialiśmy się nawet, że miał tam chyba etat, żeby turystów przyciągać.

Wieczór w Zasavskiej Kocy był piękny. Wprawdzie nie było już miejsca w pokojach i musieliśmy spać na ławach w jadalni, ale nie było to żadnym problemem. Do późna siedzieliśmy na dworze oglądając najpierw widoki w zachodzącym słońcu, a potem gwiazdy. Widać stąd było także szczyt Triglava. Wydawał się jak na wyciągnięcie ręki.

Po wczesnej pobudce i śniadaniu ruszyliśmy w dół Doliną Triglavskich Jezior. Towarzyszyły nam piękne widoki, ale też coraz więcej ludzi. Im niżej, tym więcej napotykaliśmy jednodniowych wycieczkowiczów. Przeszliśmy przez 2 polany pasterskie i weszliśmy z powrotem w las. Ostatnie kilometry zejścia stromą drogą w lesie dłużyły się niemiłosiernie. Ale w końcu zobaczyliśmy „nasz” parking i samochód. Wędrówka przez Alpy Julijskie skończyła się. Mieliśmy pół dnia by zjechać na dół i znaleźć jakiś nocleg w okolicach Bledu. Tam chcieliśmy zakończyć naszą wizytę w Słowenii.