Wyprawa rowerowa do Rumunii – dzień 9

31 lipca 2019

Dystans dzienny: 140 km

Dystans całkowity: 938 km

Spawało od samego rana i wczesna pobudka niewiele dała. Ruszyłem zaraz po śniadaniu. Droga początkowo była uciążliwa, ale szybko wróciły szerokie pobocza. Znowu można było grzać. Tym bardziej że było płasko jak stół.

Do Romana dotarłem ekspresowo. Bałem się trochę o tylne koło, czy aby wytrzymało wszystkie przeciążenia na podjazdach. Na szczęście szybko znalazłem otwarty serwis. W pit stopie powiedzieli mi że na szczęście wszystko gra i nie trzeba nic naprawiać. Chyba robię się nadwrażliwy. Skoro tak to ruszyłem pełną parą. Ruch uliczny był dość uciążliwy ze względu na kulturę jazdy kierowców, a raczej jej brak. Szybko zatęskniłem za krowami i furmankami.

Okolica była niezbyt urodziwa. Właściwie odkąd zjechałem z gór wszystko wygląda tak samo. Miasta też nie prezentowały się przesadnie fotogenicznie. Zwłaszcza Roman – fajny z nazwy, ale poza tym jeden wielki beton. Bacau było już nieco ładniejsze. Przynajmniej mieli fajny park. Zresztą w Rumunii parki zawsze są ładne i czyste. Upał z kolei oprócz sił odbierał mi chęć do zwiedzania i fotografii. Zrobiłem tylko parę obowiązkowych fot. Patrząc wstecz nawet trochę żałuję, że nie zrobiłem lepszego rozeznania terenu. Ale cóż taki urok wyprawy – nie sposób przebadać każdego odcinka zawczasu. Tym bardziej że nigdy nie wiem tak na prawdę którędy będę jechał. Staram się tylko trzymać wyznaczonych punktów.

Jedynym urozmaiceniem okolicy były publiczne studnie. Były dużo wygodniejsze od spotykanych wcześniej pomp, bo można było nabrać wodę do wiadra i mieć spokój, a nie cały czas naciskać rączkę żeby leciało. Bałem się z nich pić ale do chłodzenia były idealne, bo woda z nich była zawsze lodowata. Początkowo lałem na siebie ostrożnie, ale później bez skrępowania lałem na głowę z wiadra. I tak w czasie jazdy wszystko schło w piętnaście minut.

Burki znowu dawały w kość na całej długości trasy. Małe i duże – nawet chyba raz widziałem skundlonego bernardyna i to chyba z niedźwiedziem. Nieraz psiska były zmęczone od upału i leżały jak martwe na poboczach, ale wystarczyło podjechać by otwarły oczy i zaczęły ujadać. Niekiedy wyglądało to bardzo groteskowo i ogólnie nieprzyjemnie. Niektóre potrafiły gonić nawet przez kilometr, ale na szczęście żaden mnie nie użarł. To pokazuje że odpuszczenie spania pod gołym niebem było co najmniej dobrym pomysłem.

Teren mimo monotonii był płaski i łatwy do jazdy. W sam raz na długi dystans. Na dłuższą metę jechało się naprawdę przyjemnie. Coraz bardziej zbliżałem się do Morza Czarnego. Na koniec zameldowałem się w hotelu w okolicy Adjud. Tym razem był dość drogi ale nic tańszego nie było. Zresztą miałem już dość upału a klima była w pakiecie. Warto było.


Booking.com