Wyprawa rowerowa do Rumunii – dzień 12-13

3-4 sierpnia 2019

Dystans dzienny: 85 + 18 km

Dystans całkowity: 1279 km

Znów udało mi się zerwać bladym świtem. Szybko ogarnąłem bagaże i tym razem bez śniadania śmignąłem w przestrzeń. Chciałem zaatakować Konstancę jak najszybciej coby wreszcie jakoś konkretnie pozwiedzać. Na papierze plan był niezły, ale nie obeszło się bez niespodzianek…

Teren z płaskiego zrobił się pagórkowaty i to ze wzgórzami do 150 metrów. Było ich nawet sporo, a każdy zżerał cenny czas i wysiłek. Zwłaszcza że wiatry postanowiły się przypomnieć od najgorszej strony.

Liczyłem na ciut mniejszy ruch niż zazwyczaj, ale auta sunęły jak wściekłe. Dobrze że droga zrobiła się czteropasmowa. Trochę się martwiłem czy na pewno mogę nią jechać (nie żebym miał wybór), ale policja nie zwracała na mnie uwagi. Zresztą tuż przed samą Konstancą, chyba po raz pierwszy odkąd wjechałem do Rumunii zobaczyłem jadących z naprzeciwka rowerzystów długodystansowych. Od razu poczułem się pewniej.

Pogoda pogrywała ze mną w kotka i myszkę. Straszyli burzą i faktycznie czarne pasma (na szczęście niewielkie) przesuwały w tę i nazad, ale na szczęście wszystko uszło mi na sucho. Dotarłem na miejsce przed godziną 13. Hostel zaklepałem nieco wcześniej. Postanowiłem tym razem wybrać jakiś możliwie blisko plaży. Na szczęście udało się znaleźć takowy i to wciąż za rozsądną cenę jedynki. Szybko się zameldowałem, wykąpałem i ruszyłem zwiedzać miasto. Niestety trochę mnie rozczarowało. Najlepsze budowle były albo w remoncie albo ruinie. Natomiast muzeum archeologiczne… Cóż fanty świetne, ale ekspozycje stałe pamiętały chyba jeszcze Ceausescu… No i ta wszechobecna woń myszy… Poszedłem jeszcze do osobnego budynku zobaczyć dom rzymski z ogromną mozaiką, ale tu już się wkurzyłem, bo była tak brudna że ledwo co było widać.

W lekko ponurym nastroju poszedłem na plażę. Szedłem tak sobie przez kilka kilometrów w kierunku hostelu. O dziwo morze i plaża było czyste, choć mogło to wynikać z wszechobecnych kurortów. Plażowanie też było płatne (aczkolwiek spacerować można za darmo), jednak za rozsądną cenę dostawało się leżak, materac i parasol. Jeśli ktoś nie lubi wszechobecnych parawanów nad naszym Bałtykiem, pewnie czułby się tu świetnie. Być może właśnie ceny odstraszyły hordy turystów, bo mimo ładnej pogody (choć przeplatanej krótkimi opadami) tłumów nie było. Może za to było ciepłe jak Balaton. Sama przyjemność.

Wróciłem do hostelu już po zachodzie słońca. Zdążyłem zrobić nawet jeszcze pranie. Niestety jak na złość gdy tylko je rozwiesiłem to lunęło jak z cebra. Na szczęście i tak jakoś wyschło do rana.

Kolejny dzień zacząłem znów od plażowania z samego ranka. Morze znów było ciepłe i w miarę spokojne, więc odważyłem się trochę popływać. Niestety było w nim pełno wodorostów więc po chwili wyglądałem jak Wodnik Szuwarek. W końcu dałem spokój z wodą i do 11 leżałem plackiem próbując opalić niedostatki opalenizny. Oczywiście bezskutecznie.

Spakowałem się i po wymeldowaniu ruszyłem na północ mierzeją Mamają. Nie miałem zamiaru opuszczać jeszcze morza tylko mimo kapryśnej aury poszukać campingu. Chciałem zrobić wreszcie użytek z targanego przez ponad 1200 km namiotu. Głupio byłoby nie spać w nim ani razu.

Mamaja prezentowała się całkiem ładnie. Był fajny deptak ze ścieżką rowerową wzdłuż plaży. Prawie jak Miami tylko zamiast palm rosły topole. A w dodatku mieli tu nawet kolejkę linową z której pewnie był fajny widok ale kolejka do kolejki była tak sroga że się nie skusiłem. Zresztą co bym zrobił z rowerem.

Im dalej jechałem na północ tym czar niestety pryskał. Zaczęły się pustostany i niedokończone budowy. We wszytkim hulał wiatr który był wyjątkowo silny. Na szczęście nie miałem daleko.

Camping był dość obskurny, ale tani i z dobrym bufetem. No i plażą znów na wyciągnięcie ręki. Jednak leżenie plackiem szybko zaczęło mnie nudzić. Nie mógłbym spędzić całych wakacji w ten sposób. Chyba bym się zanudził…

 


Booking.com