Nepal – Never Ending Peace And Love – cz. 2

Dzień 3 07.03.17 I dzień trekkingu Ghode Pani
Ze snu budzą mnie koleiny na drodze i donośne rozmowy. Uświadamiam sobie, że w dalszym ciągu jestem w autobusie do którego wsiadłem w Katmandu. Za oknem kompletna ciemność, jednak ożywienie współpasażerów mówi mi, że lada moment będziemy na dworcu autobusowym w Pokarze.
5 minut później wszyscy już staliśmy przed pojazdem. Ciemność otaczała całą okolicę, a w pobliżu nie było żadnej latarni dającej jakiekolwiek światło. Nim wzrok przyzwyczaił się do otaczających warunków dotarło do mnie, lodowate powietrze tamtego poranka. Po chwili doskoczyło do mnie paru niskich Nepalczyków.
Domyśliłem się od razu, że to taksówkarze albo jacyś pośrednicy oferujący lokum. Nie myliłem się, ale najwyraźniej każdy z nich był lekko zdziwiony moją osobą, bo żaden nie spodziewał się, że z autobusu wysiądzie jakiś turysta. Odprawiłem ich równie szybko jak się pojawili chociaż zupełnie nie rozumieli co do nich mówię.
Nikt w okolicy nie potrafił mówić po angielsku, a potrzebowałem dowiedzieć się skąd odjeżdża mój kolejny transport. Dopiero po 10 minutach znalazłem młodego chłopaka który wskazał mi na mapie oddalony o jakieś 3 km kolejny dworzec autobusowy. Dokładnie też tyle czasu potrzebowało słońce by wyjrzeć zza Himalajów i sprawić, że zrobiło się widno.

Była 6 rano. Wszystko dookoła wydawało się jeszcze spać. Co najwyżej dzieci wychodziły z domów do szkół i co niektórzy otwierali sklepy. Nikt mnie nie zaczepiał, a ja mogłem obserwować jak miasto budzi się do życia.

Po godzinie dotarłem na kolejny dworzec. Mój autobus właśnie miał odjeżdżać. Jednak kiedy to pojawiłem się na placu, jakiś młody chłopak zapytał gdzie się wybieram. Słysząc moją odpowiedź szybko zatrzymano wyjeżdżający autobus. Miałem szczęście, nie dość, że nie musiałem czekać na odjazd to jeszcze znalazłem ostatnie wolne miejsce w pojeździe. Po raz kolejny jechałem z samymi Nepalczykami.
Po drodze zatrzymaliśmy się przy gastronomii będącej biznesem rodzinnym kierowcy. Korzystając z okazji dołączyłem do posiłku ze współtowarzyszami podróży. Nie wiedząc co jest serwowane poprosiłem wskazując ręką o to samo co brał mój poprzednik. Dostałem więc słodką herbatę i dwa placki chapati, czyli okrągłe chlebki z mąki pszennej.
W czasie jedzenia zagadał do mnie Nepalczyk niewiele starszy ode mnie. Strasznie chciał się dowiedzieć jak wygląda Polska, czym się różni do tutejszego klimatu, czy jest tam ciepło oraz jacy są ludzie. Z zaciekawieniem zbiegli się pozostali klienci lokalu aby również podsłuchać rozmowę. Chociaż większość z nich nic nie rozumiała. Kiedy lokal powoli zrobił się pusty klepnął mnie w ramię kierownik autobusy bym skończył jedzenie, bo trzeba ruszać.

Po prawie dwóch godzinach drogi odkąd wyjechałem z Podhary dotarłem do Naya Pul. Z autobusu wyskakuję na krętej drodze. Rozglądam się za jakimś znakiem w stronę szlaku ale nic nie znajduję. Po chwili jeden ze sklepikarzy widząc zagubionego turystę wskazuje mi trasę.
Droga wiodła przez wioskę z gęsto rozstawionymi budynkami. A każdy z nich z podpiętym straganem. Zakupiłem tam butelkę wody, która już w tedy była ponad dwa razy droższa niż w samej Podharze czy stolicy.

Po kilkunastu metrach natrafiam na punkt kontrolny gdzie musiałem okazać zezwolenia na trekking. Chwilę później mogłem ruszyć w dalszą drogę wąską guzowatą ścieżką. Parę set metrów dalej zatrzymuje mnie jednak kolejny punkt kontrolny. Kiedy podchodziłem, strażnik kończył spisywać jakiegoś turystę. Po czym zwrócił się do mnie.
– Dokąd się wybierasz?
– Poon Hill, Ghandruk, gorące źródła w Jhinu i może ABC. – odpowiadam, a ten skrupulatnie wszystko notuje.
Na chwilę zadał pytanie mojemu poprzednikowi.
– Czemu nie wynająłeś przewodnika?
– Bo nie ma takiej potrzeby – odpowiada.
Wymownie spojrzał na mnie ale wiedział, że otrzyma taką samą odpowiedź. Kończąc na tym swoje pytania, puścił nas dalej.

Na szlaku lokalni mieszkańcy wiosek zaczynali się ze mną witać. Zarówno ci najmłodsi jak i starsi. Dostrzegłem tendencję, że im bardziej oddalałem się od cywilizacji tym ludzie chętniej wymieniali się ze mną uprzejmościami. Cieszyło mnie to, bo spodziewałem się jakiegokolwiek zaczepiania w stylu „Mister one dolar please” albo „Candy, candy!”.

Podczas mojej drogi w górę spotykałem częściej mieszkańców wiosek niż turystów, gdyż pora turystyczna dopiero co miała się zacząć. Jednym z ciekawszych przypadków nastąpił kiedy trafiłem na dwójką Portugalczyków idących wraz z przewodnikiem. Szło im naprawdę świetnie. Praktycznie cały czas się mijaliśmy, a kondycyjnie wydawali się sprawniejsi niż ja. Mogliby być daleko przede mną gdyby nie fakt, że sam tragarz nie nadążał za nimi. Nie raz się pytali mnie czy gdzieś nie mijałem ich przewodnika.
Trasa wiodła mnie przez liczne mniejsze wioski, gdzie praktycznie co godzinę można było zakupić potrzebne zapasy. Należało jednak pamiętać, że cena z każdym przebytym krokiem rośnie ze względu na odległość od drogi dostawczej. Tu na przykład za wodę mineralną w butelce trzeba by było zapłacić już prawi 10 razy więcej niż w dużych miastach.
Wędrując przez małe wioski chodziło się po kamiennych płytach. Często zaraz za osadami zaczynały się ostre podejścia po piaszczystym gruncie. A innym razem mijało się strumienie czy wielkie przepaście przechodząc podwieszanym mostem.

Praktycznie odkąd opuściłem Polskę nie przespałem dobrze ani jednej nocy. Zazwyczaj było to parę godzin to tu to tam. Dlatego też ostatnie dwie godziny wspinaczki były dla mnie torturą, a na trasie byłem od 10 godzin. Każdy przebyty krok zdawał się być trudniejszy, a krótkie przerwy robione średnio co 10 minut przynosiły ulgę tylko na chwilę.
Zaczynałem odczuwać podnoszące się ciśnienie w mojej głowie, tak jakby miała zaraz eksplodować. Zakładałem, że może być to spowodowane nie przyzwyczajeniem się do takiej wysokości w tak krótkim czasie. Wszak mój trekking rozpocząłem na wysokości 1070 m n.p.m. w Naya Pul, a lada moment miałem osiągnąć 2855 m n.p.m. w Ghode Pani.

Przed zapadnięciem zmroku udało mi się osiągnąć cel. Po paru chwilach spędzonych na podziwianiu widoków okolicy wszedłem do pierwszej lepszego Guest House. Jako że były jeszcze wolne miejsca to zająłem pierwsze lepsze łóżko bez wahania. Chwilę później dostrzegłem Australijczyka z którym raz czy dwa minąłem się na szlaku. Również w tej samej sali zauważyłem Szwajcarkę, którą też tego dnia poznałem. Po rozpakowaniu swoich manatków w pokoju i wzięciu chłodnego prysznica wróciłem do sali jadalnej, będącej również halą spotkań, w której znajdował się wielki piec grzewczy po środku. Brakowało tylko światła, na którego włączenie gospodarz czekał do momentu zapadnięcia całkowitego zmroku.
Wszyscy goście prędzej czy później zebrali się wokół pieca i każdy po kolei zaczął opowiadać skąd jest i jakie ma plany co do Nepalu. Zrobiła się naprawdę przyjacielska atmosfera, z umilającym ciepłem buchającym z pieca. Jeden z gości oświadczył, że przyjechał do Nepalu jako wolontariusz by pomóc jednej ze szkół w Podharze. Gdyż do owej szkoły uczestniczyły tylko biedne dzieci z tybetańskich rodzin. Ktoś inny, że jest w trakcie swojej wielkiej przygody podróżniczej po świecie. Jeszcze inny, że to tylko przerwa po studiach nim zacznie pracę. Rozmawiało się praktycznie do momentu kiedy nie przyniesiono każdemu zamówionego posiłku. Wtedy wszyscy usiedli przy stolikach by zjeść jeszcze ciepłe dania. Kiedy każdy napełnił swój brzuch było widać, że nie ma się już siły na dalsze rozmowy. Mi samemu oczy się już same zamykały, a kolejnego dnia musiałem wstać dwie godziny przed wschodem słońca by zobaczyć to po co tu przyjechałem…

Dzień 4 08.03.17 II dzień trekkingu Tada Pani
Wstałem przed 5 rano. Za oknem było bardzo ciemno, ale był to idealny moment by wyruszyć na Poon Hill.
Poon Hill jest punktem widokowym na wysokości 3210 metrach. Z jego wierzchołka niesie się niesamowity widok na ośmiotysięcznik Annapurna oraz sąsiednie szczyty. Dodatkowo jest to miejsce z którego najlepiej ogląda się wschód słońca.
O tej porze na dworze było zimno, jednak wspinaczka na sam szczyt jest bardzo rozgrzewająca. Lecz kiedy człowiek przestanie pracować to odczuje cały ten chłód poranka. By dostać się do punktu widokowego trzeba wspiąć po bardzo stromych schodach oraz uiścić opłatę zaledwie 50 NPR.
Wejście na Poon Hill z Ghode Pani zajęło około 45 minut. W tym czasie nie raz zatrzymując się by spojrzeć na kontury gór zza których miało wyjrzeć słońce.

Gdy wszedłem na szczyt, do wschodu słońca pozostać zaledwie kwadrans, postanowiłem wykorzystać ten czas aby zakupić sobie gorącą czekoladę.

Na szczycie znajdowały już się małe grupy turystów również chcące zobaczyć wschód słońca z Poon Hill, zaczęli oni zajmować miejsca na wieży widokowej, murku i na ławeczkach.

Ja sam usadowiłem się w wygodnym miejscu z kubkiem gorącego kakao i rozkoszowałem się widokami.

Przed zejściem z Poon Hill spotkałem Valerie i Shane – Szwajcarkę i Australijczyka z którymi się bliżej zżyłem w hostelu. Na pamiątkę naszej znajomości zrobiliśmy sobie razem pamiątkowe zdjęcie po czym ruszyliśmy razem do wioski.

W naszej noclegowni czekało na nas już śniadanie, które zamawiało się jeszcze poprzedniego wieczoru. W trójkę wspólnie zjedliśmy razem nasz posiłek. Porozmawialiśmy jeszcze przez chwilę po czym każdy z nas ruszył dalej w drogę.

Moja trasa wiodła mnie tym razem w stronę Annapurna Base Camp (ABC) znajdujący się na wysokości 4130 m n.p.m. i miałem szczerą nadzieję, że ten cel osiągnę. Jednak od celu dzieliły mnie w najlepszym wypadku dwa lub trzy dni drogi. Wiedziałem natomiast, że trzeba zejść na wysokość ok. 2000 metrów. Co oznaczało, że będzie znów dużo wspinaczki.

Na trasie zacząłem spotykać mnóstwo turystów z różnych krajów. Wszyscy byli zawsze bardzo mili. Jednak najbardziej mnie niepokoił sporadyczny widok turysty idący z małym plecakiem, a zaraz za nim maszerował nepalski tragarz z resztą jego ciężkiego dobytku. Nepalczycy traktowali to jako swoje główne źródło dochodu.

Mijałem kolejne wioski, a w większości z nich pod Guest Housami stały stragany z kolorową ręcznie robioną biżuterią i odzieżą. Każdy z budynków na drodze serwował dodatkowo posiłek czy napoje, zarówno ciepłe jak i te zimne.

W połowie dnia nagle niespodziewanie pogorszyła się pogoda, nastąpiło gwałtowne zachmurzenie i spadła temperatura powietrza. 5 minut później zaczął padać ulewny deszcze, który po pewnym czasie przemienił się w śnieg. Na moje szczęście w okolicy znajdowała się wioska, więc szybko schowałem się w sali obiadowej jednego z hotelików. W środku zebrali się wszyscy amatorzy himalajskiego trekkingu zapędzeni przez pogodę by odnaleźć odrobinę ciepła i się skryć przed deszczem.

Miałem czas by chwilę pogadać i dowiedzieć o prognozach pogodowych z pewnych źródeł. Jako, że w Himalajach warunki atmosferyczne potrafią być złośliwe i trudne do przewidzenia to zawsze trzeba być przygotowanym na wszystkie możliwe scenariusze. W Himalajach również jest wszechobecny brak zasięgu w telefonach komórkowych, więc każda zebrana informacja była dla mnie na wagę złota.
Niestety prognozy wskazywały, że pogoda w ciągu paru następnych dni miała się pogorszyć i mogłoby się skończyć na tym, że utknąłbym w wyższych partiach gór na dłużej. To zaczęło mi komplikować moje plany, bo chciałem się dostać do podnóża samej góry Annapurna.
W ciepłej sali spędziłem dobrą godzinę, podczas której odpocząłem i się ogrzałem. W pewnym momencie na chwilę deszcz ze śniegiem ustał. Ruszyłem więc w drogę. Niestety po 10 minutach wędrówki pogoda się pogorszyła. Po przebyciu kilkunastu metrów postanowiłem wrócić gdyż znów byłem cały mokry.

Sala którą opuściłem wcześniej była już pełna. Zaszedłem więc do pierwszego lepszego Guest House by jednak się gdzieś zakwaterować, okazało się, że wszystkie pokoje były już zajęte. Zaprowadzono mnie za to do sąsiedniego budynku, ale odstraszyła mnie cena noclegu. Nepalczyk widząc że się zacząłem zbierać automatycznie zbił cenę o połowę. Chwile później pojawiła się Amerykanka w towarzystwie swego przewodnika. Zgodziła się na pokój bez żadnej próby targowania.
Resztę wieczoru spędziłem na oglądaniu trzech kotów ganiających za sobą w jadalni mojego hoteliku. Przysłuchiwałem się rozmowom zebranych oraz zastanawianiu się nad kolejnymi dniami. Rozważałem czy warto ryzykować podejście na wysokość ponad 4000 metrów w tak nieprzewidywalną pogodę. Kiedy to za oknem cała okolica była usypana śniegiem…