Dawid Garedża – klasztor na krawędzi Gruzji

Kiedy byłam w Gruzji po raz pierwszy, przy okazji kilkudniowego pobytu w Tbilisi postanowiłyśmy wraz z dwiema koleżankami zrobić sobie jednodniowy wypad do monastyru Dawid Garedża. Położony 80 km na południowy-wschód od stolicy kompleks klasztorny wymieniany był wśród najciekawszych atrakcji Gruzji, odległość wydawała się w sam raz na jednodniową wycieczkę, więc kiedy zapadła decyzja, oznajmiłyśmy ją naszym couchsurferowym hostom. Spojrzeli na nas cokolwiek zaskoczeni i spytali tylko: „A jak zamierzacie się tam dostać?” Odpowiedziałyśmy chórem: „Na stopa!” Nasi nowi koledzy nic nam na to nie odrzekli, ale zaczęli dyskutować między sobą po gruzińsku. Po kilku minutach powiedzieli do nas po angielsku: „OK, zawieziemy was tam.” Początkowo oponowałyśmy, nie chciałyśmy robić kłopotu, ale nalegali, więc ostatecznie przyjęłyśmy propozycję.

Kiedy minęliśmy leżące mniej więcej w połowie drogi miasto Rustawi, zrozumiałyśmy sens tych zaskoczonych spojrzeń poprzedniego wieczoru. Kolejne 30 km wiodło nieutwardzonymi drogami, a jedynymi pojazdami, jakie po drodze mijaliśmy, były stada owiec.

Kiedy dojechaliśmy pod klasztor, chłopaki wyciągnęli plastikową butelkę z domowym winem i zaproponowali, abyśmy przed zwiedzaniem się napili. Czemu nie, pomyślałyśmy, i każda z nas otrzymała po plastikowym kubeczku. W takich okolicznościach przyrody, w samochodzie pod słynnym monastyrem, w pewien deszczowy kwietniowy dzień, po raz pierwszy zetknęłyśmy się w realu z gruzińskimi toastami. W drodze do Gruzji wyczytałyśmy w przewodniku, że w tym kraju pije się dużo, ale nie należy samowolnie spożywać pomiędzy toastami. Nie wgłębiając się specjalnie w temat, przetłumaczyłyśmy to sobie na znane nam z wesel, imienin etc. pospolite okrzyki typu „Na zdrowie!” albo „No to siup!” i tego mniej więcej się spodziewałyśmy w Gruzji – komend raczej niż toastów. Dlatego kiedy Ika zaczął wznosić toast za przyjaźń z drugim Iką, przez pierwsze dwie minuty jego monologu chichotałyśmy, święcie przekonane, że chłopaki robią sobie z nas jaja. W trzeciej jednak, gdzieś przy wspomnieniach z upadku na rowerze w wieku dwunastu lat, pojawiła się u nas refleksja, że to chyba na poważnie. Od tego momentu do końca toastu, który trwał jeszcze ze trzy minuty, słuchałyśmy już w powadze, oniemiałe.

Ika-kierowca został w aucie, by „wyspać” spożyty alkohol, a drugi Ika potowarzyszył nam w zwiedzaniu. Położony na wzgórzu pośrodku nieco falującego stepu, częściowo wykuty w skale klasztor robi niesamowite wrażenie. Z wnętrza murów dobiegał nas kojący śpiew mnichów, a mglista aura potęgowała mistyczny nastrój. Oprócz nas nie było tego dnia żadnych zwiedzających.

Powyżej monastyru biegnie ścieżka, którą dotrzeć można na samą krawędź Gruzji – równiny za urwiskiem to już Azerbejdżan. Piękny widok i żadnych osad ludzkich po horyzont. Gruziński strażnik graniczny poczęstował nas chlebem i słonym białym serem, i użyczył swojej lornetki do oglądania rozpościerających się przed naszymi oczami przestrzeni. Krajobraz Kaukazu Małego również ma w sobie wiele piękna i uroku.

Przemoczeni – spacerowaliśmy w deszczu, mżawce, a w najlepszym razie mgle – wracamy do samochodu i ruszamy w drogę powrotną do Tbilisi. Kiedy już wjechaliśmy na asfalt, podpytujemy chłopaków o przepisy drogowe w Gruzji: „Bo wiecie, u nas się jeździ tak, żeby samochód był mniej więcej pośrodku między linią środkową a linią pobocza…” Ika-kierowca odpowiada: „Nie wiem, o co ci chodzi. U nas się jeździ tak, żeby linia była pośrodku między kołami. To jedyny prawidłowy sposób, jaki znam.” Na szczęście droga między Tbilisi a Dawidem Garedżi jest w znakomitej większości prosta i płaska 🙂

Dziś turyści mają znacznie wygodniej – od kilku lat z jednego z placów w centrum Tbilisi codziennie o 11 odjeżdża bus „Gareji line”, zawożący ich do kompleksu klasztornego, a wieczorem przywożący z powrotem do stolicy. Pasażerowie busa otrzymują dodatkowo ulotkę z podstawowymi informacjami na temat trasy wycieczki, monastyru Dawid Garedża oraz znajdujących się nieopodal jaskiń, które służyły jako kaplice. O tej ostatniej atrakcji wtedy w 2009 roku nie miałyśmy zielonego pojęcia, choć znajdowałyśmy się od niej zaledwie kilkadziesiąt metrów. Kilka lat później nadrobiłam tę zaległość i dodatkowo trafiłam na znacznie lepszą pogodę, jednak wspomnienia z tej pierwszej wyprawy pozostają w mej pamięci czymś zupełnie wyjątkowym.