Wyprawa rowerowa do Chorwacji – dzień 23

31 lipca 2018

Dystans dzienny: 133 km

Dystans całkowity: 1998 km

Dobrą stroną dzikich noclegów jest to że zawsze zaczynasz wcześnie rano. Ta też było i tym razem.
Teren z rozpoznania nie był skomplikowany więc wyznaczyłem sobie dłuższy odcinek. Zapowiadał się fajny dzień, ale jak to zwykłe bywa z ciocią naturą, właśnie w takich okolicznościach najczęściej dowali Ci z plaskacza. Ale zacznijmy może od początku…

Stopa wciąż nieco mi piekła, ale nie było czasu rozczulać się nad sobą. Zdezynfekowałem uraz i szybko zwinąłem prowizoryczny camping. Chwilę później byłem już na asfalcie. Wczesnym rankiem ruch był znikomy i jechało się bardzo przyjemnie. Niestety raz pomyliłem drogę i musiałem nieco nadkładać.

Okolica niestety była dość uboga wizualnie. Miałem przez dłuższy czas jedynie małe wioseczki i niestety zaśmiecone niekiedy lasy. Mój pogląd na temat schludnych Węgrów niestety nieco podupadł.

Jechałem dość szybko, ale wkrótce musiałem wyhamować. Wiatr wzmocnił się i zmienił kierunek, teraz dmuchał mi prosto w twarz. Zrobiło się jeszcze gorzej kiedy wjechałem w rolnicze rejony, gdzie trwała orka w najlepsze. Wywołało to efekt podobny do burzy piaskowej.

Zmęczony walką z żywiołem zatrzymałem się na dłuższy popas w miejscowości Körmend. Moją uwagę od razu zwrócił potężny kompleks pałacowy (jak się okazało pałac Batthyánych). Elewacja była niestety nieco obskurna, ale wszystko wskazywało na to że to przyczynek do generalnego jej remontu. Na szczęście obiekt był normalnie dostępny do zwiedzania (pełnił funkcję muzealną), z czego skwapliwie skorzystałem. Wystaw nie było może zbyt dużo ale podobały mi się. Nie brakowało interaktywnych elementów i np. można było spróbować swoich sił na olbrzymim bicyklu. Ciekawe doświadczenie, ale raczej nie mógłbym podróżować w ten sposób.

Miło spędzony czas niestety prędko minął i trzeba było wracać w trasę. Niestety wiatr nie zmiękł ani o jotę, a nawet się wzmocnił. Jednak opór materii tylko potęgował moją zawziętość. W efekcie jak na warunki pokonałem całkiem spory dystans. Niestety nie miałem siły już nic zwiedzać więc z żalem ominąłem Szombathely – największe miasto regionu które początkowo chciałem zwiedzić.

Na krótko wjechałem do Austrii. Ten obszar nie był jednak zbyt atrakcyjny. Udało mi się znaleźć ścieżkę rowerową, ale była piaszczysta i niewygodna. Na szczęście nie ciągnęła się długo. W oddali dostrzegłem wieżę telewizyjną – to znaczyło że znów wracam na Węgry, a konkretnie do Sopronu. Najbardziej znane chyba jest z piwa Sorponi, produkowanego w jednym z najstarszych browarów na Węgrzech. Niestety nie należy do moich ulubionych. Ogólnie Sorpon to bardzo urocze miasteczko, ale nie miałem siły już zwiedzać. Szybko zameldowałem się w hostelu i nawet wykosztowałem się na jedynkę. Byłem wycieńczony, więc szybko zasnąłem. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść…